środa, 1 kwietnia 2020

Nie karmić bestii!


Nie karmić bestii!



Haiku polityczno-filozoficzne w parafrazie słów Arystotelesa: CZŁOWIEK JEST ISTOTĄ SPOŁECZNĄ, TEN ZAŚ, KTO NIE ŻYJE W SPOŁECZEŃSTWIE JEST BESTIĄ ALBO BOGIEM…


Nie karmcie bestii 
Wtedy staje się większą 
A Ty malejesz 

"Haiku własnoręczne" - Tomasz Pytel. Prima dies Aprilis A. D.  MMXX

(Haiku składa się z 17 sylab podzielonych na trzy części znaczeniowe po 5, 7 i 5 sylab. Oryginalne haiku pisane po japońsku składa się z jednej ciągłej linijki, a podział na trzy wersy stosuje się tylko w transliteracji tekstu japońskiego oraz w utworach w językach innych niż japoński.)

P.S. Ciekawe, czy to żaba śmieszka, czy Ropuch i czy zna język ezopowy?

Ryby, żaby i raki
Raz wpadły na pomysł taki,
Żeby opuścić staw, siąść pod drzewem
I zacząć zarabiać śpiewem.
No, ale cóż, kiedy ryby
Śpiewały tylko na niby,
Żaby
Na aby-aby,
A rak
Byle jak.


Karp wydął żałośnie skrzele:
„Słuchajcie mnie przyjaciele,
Mam sposób zupełnie prosty -
Zacznijmy budować mosty!”
No, ale cóż, kiedy ryby
Budowały tylko na niby,
Żaby
Na aby-aby,
A rak
Byle jak.


Rak tedy rzecze: „Rodacy,
Musimy się wziąć do pracy,
Mam pomysł zupełnie nowy -
Zacznijmy kuć podkowy!”
No, ale cóż, kiedy ryby
Kuły tylko na niby,
Żaby
Na aby-aby,
A rak
Byle jak.


Odezwie się więc ropucha:
„Straszna u nas posucha,
Coś zróbmy, coś zaróbmy,
Trochę żywności kupmy!
Jest sposób, ja wam mówię,
Zacznijmy szyć obuwie!”
No, ale cóż, kiedy ryby
Szyły tylko na niby,
Żaby
Na aby-aby,
A rak
Byle jak.


Lin wreszcie tak powiada:
„Czeka nas tu zagłada,
Opuściliśmy staw przeciw prawu -
Musimy wrócić do stawu”.
I poszły. Lecz na ich szkodę
Ludzie spuścili wodę.
Ryby w płacz, reszta też, lecz czy łzami
Zapełni się staw? Zważcie sami,
Zwłaszcza że przecież ryby
Płakały tylko na niby,
Żaby
Na aby-aby,
A rak
Byle jak.

"Ryby, żaby i raki" Jan Brzechwa.

środa, 31 lipca 2019

O Czerwonym Kapturku i smocy wawelskiej zwanej Wandą


„Pewnego razu, gdy zdarzyło mi się zastanawiać nad bytami i gdy myśl moja wzniosła się nadmiernie..” to podczas wielokrotnego czytania baśni o Czerwonym Kapturku zaczęły pojawiać się we mnie wątpliwości w rodzaju:
Po pierwsze – dość dziwne medykamenty na chorobę babci podaje jej za pośrednictwem wnuczki córka: są to takie pyszności jak wino, ciasto, jajka czy bułka. Po drugie dlaczego akurat czerwony kapturek, a nie zielony czy niebieski?
Po trzecie dlaczego samotna, stara kobieta mieszka daleko od wsi w środku lasu.
Po czwarte: czy ten wilk jest tak głupi, żeby opóźniać przyjście wnuczki, po to żeby zjeść najpierw większy kawałek zamiast mniejszego, więc najpierw powinien zjeść wnuczkę, a później babcię i nie byłoby żadnych komplikacji (ewentualne resztki może zakopać na później).
Po piąte skąd wilk wie o upodobaniu starszych kobiet do kwiatków.
Po szóste babcia nie musi być chora, żeby zacząć przypominać wilka – nie od dziś wiadomo, że kobietom po menopauzie na skutek zwiększonego poziomu testosteronu w organizmie rośnie zarost, głos się pogrubia i stają się agresywne czyli po całym dojrzałym życiu w kłótni, na starość dziadek z babcią wreszcie się rozumieją.
Kiedy zacząłem się zastanawiać nad tymi wątpliwościami, starałem się znaleźć na nie odpowiedzi.   
Po pierwsze pseudo lekarstwa wyglądają raczej na ofiarę przebłagalną w jakimś rytuale najpewniej inicjacyjnym, skoro pojawia się mała dziewczynka najprawdopodobniej uczennica i staruszka - mistrzyni.
Po drugie kapturek jest czerwonego koloru, ponieważ oznacza on wysoki status społeczny tego, kto go nosi lub od kogo został otrzymany; gdyż barwnik ten był drogi i tylko najzamożniejszych było stać na niego.
Po trzecie: kobieta, która mieszka sama w środku lasu niezależnie od wieku albo została wygnana i odizolowała się od normalnego społeczeństwa albo jest na tyle groźna, że to jej się boją, a nie ona ich. Wniosek babcia ma imię prawdopodobnie Jadwiga albo Agnieszka w skrócie baba Jaga i jest czarownicą.
Po czwarte nie jest zwykłą czarownicą, ponieważ wilk, który najpierw „oszczędza” dziewczynkę po to, żeby zdążyć przed jej przybyciem się przeistoczyć, jest właśnie jej babcią i stąd te przebieranki. Babcia jest wilkołaczką i obserwujemy rytuał przysposabiający do przejęcia przez dziewczynkę funkcji czarownicy-wilka, który ma na celu nauczyć ją panować nad zwierzęcym elementem natury człowieka i człowiek – myśliwy, który na koniec wyzwala pochłonięte przez wilka kobiety jest antropomorfizacją elementu ludzkiego, który bierze górę nad zwierzęcą naturą człowieka.
Baśń ta dodatkowo spełnia wszystkie trzy fazy obrzędu przejścia sformułowane przez Arnolda van Gennepa. W pierwszej fazie wyłączenia jednostka zostaje oddalona od grupy i w specyficzny sposób naznaczona (wyrusza przez las w czerwonym kapturku). W drugiej fazie marginalnej przejściowej – nie ma jej, została zawieszona na czas przejścia – tutaj zostaje połknięta, po to żeby narodzić się na nowo z innym statusem w trzeciej fazie włączenia.
Co ma wspólnego dziewczynka  w czerwonym kapturku ze smokiem wawelskim zwanym Wandą?
To też historia o rytuale przejścia, w którym nabywa się dużą moc. A jak wiadomo największą moc ma władza i pierwsza spisana legenda o smoku wawelskim jest zawarta w Kronice polskiej Wincentego Kadłubka z XII w. i opowiada o kulisach jej                  zdobycia. Pierwszym władcą Polski został Krak, który został wybrany królem w pierwszych wolnych wyborach, po przeprowadzonej kampanii pod hasłami zarządzania państwem jak spółdzielnią w demokratycznym kraju i w służbie poddanym: „Obiecuje, że jeżeli go wybiorą, to nie królem będzie, lecz wspólnikiem królestwa. Bowiem wierzy, iż zrodzon nie sobie jest, lecz światu całemu”, co w praktyce okazało się walką z oligarchią i zapanowaniem socjalizmu: „Tak więc powstał zawiązek naszego prawa obywatelskiego i nastały jego urodziny. Albowiem przed nim wolność musiała ulegać niewoli, a słuszność postępować krok w krok za niesprawiedliwością. I sprawiedliwe było to, co największą korzyść przynosiło najmożniejszemu. Atoli surowa sprawiedliwość nie od razu zaczęła władać. Odtąd jednak przestała ulegać przemożnemu gwałtowi, a sprawiedliwością nazwano to, co sprzyja najbardziej temu, co może najmniej”.
Kiedy tak kraj wkroczył w swój złoty wiek, nastąpił problem sukcesji polegający na znanym kronikarzowi współczesnym kontekście postępującego rozbicia dzielnicowego, więc można się domyślać, że marzenia o powrocie do stanu sprzed podziału i walk bratobójczych o władzę zostały ekstrapolowane przez Kadłubka na konflikt synów Kraka i jego ostateczną zwyciężczynię Wandę. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku: „Polska zasię, przez Grakcha doprowadzona do świetnego rozkwitu, byłaby na pewno uznała jego potomka za najgodniejszego następcę tronu, gdyby drugiego z jego synów nie zhańbiła zbrodnia bratobójstwa”. Gdyby młodszy syn nie podważał prawa starszeństwa w dziedziczeniu tronu, ażeby to zrobić musiał mieć podstawy, z których dwie są najprawdopodobniejsze: albo byli bliźniętami tak jak Jakub i Ezaw i jeden wyszedł za drugim, albo starszy nie był na tyle wybitny i obaj mieli równe predyspozycje lub jak się okaże brak predyspozycji do sprawowania władzy; to król Krak nie byłby zmuszony się nagimnastykować w rozstrzygnięciu sporu w dziedziczeniu, a jak widać chciał uniknąć podziału na dwie (?) części. „Grakch nie mogąc znieść tej klęski, jako że był względem ojczyzny tkliwszym synem niż ojcem względem synów, skrycie synów wezwawszy, przedstawił zamiar, radę przedłożył […] Wam przeto, wam, naszym ulubieńcom, których tak jednego, jak i drugiego wychowaliśmy według naszych umiejętności, wam wypada uzbroić się, aby zabić potwora, wam przystoi wystąpić do walki z nim, ale nie wystawiać się zbytnio, jako że jesteście połową naszego życia, którym należy się następstwo w tym królestwie”.
Jak widać Krak przedkłada interes kraju nad partykularne interesy jego potomków i w sytuacji równych szans organizuje turniej rycerski, w którym zwycięzcy ma przypaść tron. Dlaczego jednak  mówi, że są połową jego życia, któremu odpowiada część królestwa? Jeśli dwóm synom przypadać powinna w sumie połowa królestwa, to komu miała przypadać druga połowa (każdemu z nich zaś przypadałaby jedna czwarta kraju)? Część odpowiedzi kryje się w słowach synów: „Zaiste, można by nas uważać za zatrutych pasierbową nienawiścią, gdybyś nam pożałował tak chlubnego zadania! Do ciebie należy władza rozkazywania, do nas konieczność posłuchu”. I cześć zagadki rozwiązana – synowie są pasierbami czyli synami kolejnej żony lub kolejnych żon króla, ponieważ jego pierworodną  córką jest Wanda i dlatego dopiero po ich śmierci może objąć tron.
A kim lub czym jest holophagus czyli całożerca, który się pojawia w tej opowieści? „Był bowiem w załomach pewnej skały okrutnie srogi potwór, którego niektórzy zwać zwykli całożercą. Żarłoczności jego każdego tygodnia według wyliczenia dni należała się określona liczba bydła. Jeśliby go mieszkańcy nie dostarczyli, niby jakichś ofiar, to byliby przez potwora pokarani utratą tyluż głów ludzkich”. Tym zagrożeniem jest po prostu zewnętrzny wróg, najeźdźca (to tyran lemański pojawiający się z propozycją małżeństwa przed śmiercią lub po śmierci braci), który zaproponował najpierw mariaż z królewną Wandą, a kiedy został odrzucony, zaczął najeżdżać i powodować straty w majątku (bydle) i ludziach. Nie mógł zostać odpartym, ponieważ najpewniej stronnictwa obu przyrodnich braci domagających się wyłącznej sukcesji, nie pozwalały na odparcie zagrożenia. Stąd najpierw pomysł Kraka na daremną próbę sił i wielokrotne walki męskie między pasierbami, które nie przyniosły rezultatu, natomiast doprowadziły młodszego do zgładzenia starszego konkurenta najpewniej przez otrucie. Następnie po krótszym od życia wiecznego panowaniu spotkał go ten sam los, co poprzednika. Co prawda mowa jest o tym, że po wyjściu na jaw bratobójstwa skazany został na wieczne wygnanie – to właśnie określenie wieczne przywołuje wymiar eschatologiczny, a nawet wiadomo, że został zgładzony w ten sam sposób, którego użył wobec brata: „wszak prawem jest najsprawiedliwszym gdy sprawców zbrodni ich własna zbrodnia zabija” To znaczy, że raczej dotknęło go starożytne prawo Hammurabiego niż to, że podzielił losy Kaina.
I w końcu dochodzimy do królewny Wandy. Kim jest ta świetlana postać, która po tej krwawej jatce przedstawiana jest jak inkarnacja bóstwa, przed którym inni bogowie powinni się ukorzyć, a wrogowie sami się zabijają na jej widok?
„Skoro tylko bowiem wojsko jego ujrzało naprzeciw królowę, nagle rażone zostało jakoby na jakiś rozkaz bóstwa wyzbywszy się wrogich uczuć odstąpili od walki, twierdzą, że uchylają się od świętokradztwa, nie od walki, nie boją się człowieka, lecz czczą w człowieku nadludzki majestat. Król ich, tknięty udręką miłości czy oburzenia, czy obojgiem, rzecze:
Wanda morzu
Wanda ziemi,
Obłokom niech Wanda rozkazuje,
Bogom nieśmiertelnym za swoich
Niech da się w ofierze
A ja za was, o moi dostojnicy, uroczystą bogom podziemnym składam ofiarę, abyście tak wy, jak i wasi następcy w nieprzerwanym trwaniu starzeli się pod niewieścimi rządami:
Rzekł i na miecz dobyty rzuciwszy się ducha wyzionął, życie zaś gniewne między cienie uchodzi ze skargą”.
Całość brzmi jak z romansu rycerskiego i nie wykluczając istnienia pierwszej władczyni królestwa Małopolan czy też Wandalów, jak chce Kadłubek, to biorąc pod uwagę wyrafinowanie opowiedzianej historii, jej konstrukcję i ilość odwołań kulturowych należy ten mit założycielski miasta/państwa potraktować jako alegorię zwycięstwa jedności nad żądzą władzy jednostek, które do niej nie dorosły. Tak jak Artur zostaje królem po wyjęciu miecza z kamienia, który był w stanie tylko on wyjąć, tak samo można porównać władzę do ciężkiego miecza, którym posługiwać się mogą tylko ci, którzy mają do tego odpowiednie predyspozycje i siły. Braćmi Wandy kierowała sama żądza władzy i dlatego nie dorośli do jej prawdziwej istoty, którą reprezentuje Wanda czyli smok czyli moc. Bo w kronice Kadłubka holophagus jest alegorią żądzy władzy piętnowanej w podsumowaniu historii z braćmi, a przed wprowadzeniem na scenę Wandy… „Żądza władzy zwykła obchodzić wszystkie kąty u wszystkich, do wszystkich się umizgiwać, wszystkim do nóg padać, dopóki nie osiągnie, do czego wszelkim sposobem dążyła. Są bowiem cztery córy namiętności: zachłanność bogactwa, żądza zaszczytów, ubieganie się o czczą sławę, łaskotliwa lubieżność. Wśród takiego zbrodniczego plemienia pyszni się żądza władzy. I dlatego gardząc chatami ubogich, własną mocą depcze karki pysznych i wyniosłych” A Wanda do władzy dorosła i jak widać potrafiła się nią na tyle posługiwać, że poddani byli zadowoleni, a wrogowie sami się unicestwiali.
Natomiast są jeszcze inne legendy o Dratewce, Skubie, Kraku i Wandzie, co nie chciała Niemca, które zawierają o wiele starsze ziarna prawdy, niż uczony romans Kadłubka i innego rodzaju smoki. I kiedy te różne legendy potraktujemy jako różne warianty, to po zszyciu odpowiednich kawałków materii, powinna się pokazać cała historia.
Niezależnie od tego, jak miał na imię wcześniej przed udaniem się na wędrówkę nasz bohater, czy jakie później otrzymał imię w wyniku swoich doświadczeń, to przede wszystkim trzeba zauważyć motyw przejścia, który był widoczny chociażby u Czerwonego Kapturka.. Czeladnik szewski wyrusza w podróż, w której na drodze doskonalenia się (zrozumienia natury otaczającego świata, jego wzajemnych relacji; w wyniku czego udziela pomocy tym, którym jest w stanie pomóc - zwierzętom z baśni), w końcowym efekcie ratuje królewnę dzięki spłaceniu przez zwierzęta długu wdzięczności i otrzymuje największą osobistą nagrodę – małżeństwo z nią. Jest to taka sama opowieść o samodoskonaleniu się, jak w przypadku szewca Skuby. Imię Dratewka wymyślone przez  pisarkę z XX wieku dla bezimiennego wcześniej szewca nie jest tak zupełnie przypadkowe, ponieważ w legendzie wawelskiej szewc za pomocą właśnie typowych w rzemiośle materiałów jak nici konopne lub lniane oraz smoły (nie zapominając o siarce) konstruuje zapalnik dający efekt eksplozywny w połączeniu z wodą i smok wybucha od wchłoniętej mieszaniny tych wszystkich elementów. Imię Skuba, które jest uproszczoną formą zapisu łacińskiego wyrazu succuba oznaczającego nałożnicę, a także demona płci żeńskiej kuszącego mężczyzn, wprowadza ten sam pierwiastek żeński, co uratowana królewna przez Dratewkę. A dlaczego tak naprawdę szewc jest bezimienny i jest szewcem? Ponieważ synonimem słowa szewc jest sierota. I chodzi tutaj o tę samą pierwszą fazę wyłączenia z grupy podczas obrzędu przejścia. Zawód jest tutaj funkcją czynności wykonywanych podczas odizolowania od społeczeństwa. Co robi sierota, kiedy dotrze już do ciemnej pieczary podczas drugiej fazy marginalnej okresu przejścia? Zostaje przez jaskinię połknięty tak jak Czerwony Kapturek przez wilka i pojawia się w trzeciej fazie włączenia do społeczeństwa jako nowa jednostka z nowymi aspektami. I otrzymuje nowe imię Krak, który stał się doskonałym władcą w wyniku obrzędu przejścia (to z tej legendy, w której Krak zabija smoka). Rekonstruowany proces stawania się istotą idealną ma rodowód alchemiczny i tak jak życie alchemika poświęcone szukaniu kamienia filozoficznego stawało się samo przez się kamieniem filozoficznym – nie chodziło o to, żeby przemienić metal nieszlachetny w szlachetny, tylko o to by na drodze przemiany osobniczej przemienić się z człowieka niedoskonałego w doskonałego – tak samo pretendent do tronu stawał się władcą w procesie zdobywania władzy.
Jakie składniki były potrzebne do stworzenia tej materii primae (znanej z Lexicon alchemiae sive dictionarium alchemistarum z 1612 r także poda nazwami: Water of Life,  Sulphur of Nature, The Serpent, The Dragon, Poison, Chamber…)? Materiał bazowy czyli śmiałek, którego jakość można było sprawdzić tylko w samym obrzędzie i jak widać ilość istnień, które obrzęd pożerał i nie oddawał, była nieproporcjonalna w stosunku do tego jednego, który przechodził próbę zwycięsko; potrzebne były także takie tam elementy jak pierwiastek żeński, męski, cztery czy pięć żywiołów, kilka procesów chemicznych w rodzaju spalania, ogrzewania, schładzania itd. Wszystko wymieszane razem w nieokreślonych proporcjach i niewiadomej kolejności (bo te mity to nie przepisy z książki kucharskiej, które zawsze dają powtarzalny efekt) dawało wystrzałowy rezultat i albo się udało albo nie.
Może to wyglądać tak, jak pokazał Poimandres:
„Mówiąc to zmienił swój wygląd, a dla mnie natychmiast wszystko stało się jasne w tym momencie. I dostrzegam widok niezmierzony; wszystko stało się przyjemną i radosną światłością i zakochałem się w tym widoku. Wkrótce nastała ciemność, która rozciągała się w dół, w tę część (przestrzeni), straszna i posępna, rozpostarta w splotach, wydawała się podobna do węża. Ciemność ta zmieniła się następnie w jakąś wilgotną naturę niewymownie zmąconą, która wydzielała dym, jak gdyby z ognia i wydawała rodzaj dźwięku, jakiś lament nie do wypowiedzenia. Następnie wydobył się z niej nieartykułowany krzyk, jak się zdaje, podobny do huku ognia. Ze światłości jednak zstąpiło ku naturze święte Słowo, a ogień czysty wyskoczył z wilgotnej natury do góry. Był bowiem lekki, szybki i silny jednocześnie, a powietrze, które było lotne, podążało za Duchem, wstępując od ziem i wody aż ku ogniu jakby zdawało się z nim zmieszane. Ziemia zaś i woda pozostały zmieszane ze sobą, także ziemi nie można było zobaczyć z powodu wody. Poruszane jednak były przez unoszące się ponad duchowe Słowo, które można słyszeć”.
A jak wygląda ten ideał? Już go widzieliśmy w opisanej  postaci Wandy (i pośrednio Kraka). Równie dobrze oddałby ich opis z Poimandresa:
„On, który posiadał całkowitą władzę nad światem śmiertelnych i nierozumnych zwierząt, pochylił się poprzez układ całości, rozerwał powłokę i ukazał leżącej niżej naturze piękną postać Boga. Gdy zobaczyła go jako czystą piękność i jako posiadacza
wielkiej mocy zarządców i jako boską postać, uśmiechnęła się z miłością, ponieważ zobaczyła w wodzie wygląd pięknej postaci Człowieka, oraz cień jego na ziemi. On zaś widząc w niej postać jemu podobną, odbijającą się w wodzie, zakochał się i postanowił tam zamieszkać. Wraz ze chceniem nadeszło i wykonanie. I zamieszkał w bezrozumnej postaci. Natura zaś wzięła ukochanego, otoczyła go całkowicie i zjednoczyli się pochłonięci miłością. I dlatego człowiek w przeciwieństwie do wszystkich żywych istot na ziem i jest podwójny: śmiertelny ze względu na ciało, nieśmiertelny ze względu na istotnego w nim Człowieka. Gdyż on, chociaż jako nieśmiertelny posiada władzę nad wszystkim, podporządkowany przeznaczeniu, doznaje losu rzeczy śmiertelnych. On, który jest ponad układem całości, stał się niewolnikiem w tym układzie. Jako męsko-żeński, ze względu na męsko-żeńskiego Ojca, nie potrzebuje (wspólnego) spania — pochodzi od Ojca, który takiego spania nie potrzebuje, zostaje pokonany (przez miłość we wspólnym spaniu)”.
Wanda jak żywa. Czy istota doskonała, która przeszła przemianę i dostąpiła oświecenia, będzie zainteresowana małżeństwem z tyranem? Czy w ogóle jest człowiekiem czy tylko alegorią mocy przemieniającej w prawdziwego człowieka.
Wanda, jeśli uznamy że samogłoska nosowa ą  lub ę zostały zapisane za pomocą dwuznaku, tak jak się to często działo w języku polskim, a nawet mogło dojść do rozdzielenia się tych dwóch form jeszcze przed czasami piśmiennictwa, bo przecież w j. litewskim woda to vanduo, a w duńskim vand to woda – to nasza królewna Wanda to Wisła, królowa rzek, woda. I w kontynuacji tej onomastycznej egzegezy ludzie skupieni wokół terenów przez które przepływa Woda, nie powinni nazywać się Wandalami, jak wywodził Kadłubek, tylko raczej idąc za pomysłem Ptolemeusz – Wenedami czyli Wodnikami.
Woda może być płynnym prądem (energii), ciekłą mocą, która przemieszcza się po powierzchni ziemi lub też pod nią. W legendzie o czarodzieju Merlinie, synu inkuba i kobiety śmiertelnej, początek jego sławy bierze się ze zrozumienia istoty natury. Kiedy władca Vortigern nie może dokończyć budowy zamku z powodu osuwających się murów – Merlin tłumaczy powstawanie tego zjawiska występowaniem wód podziemnych i proponuje osuszenie gruntu przez wykopanie studni. Kiedy zrobiono, jak proponował wyleciały dwa smoki zamieszkujące w tych wodach: jeden mlecznobiały, a drugi krwistoczerwony. I na tym polega prawdziwa moc – na zrozumieniu natury rzeczy. A swoją drogą ciekawe, dlaczego naszą Wisłę kolejny kronikarz nazywał białą rzeką?  Jan Długosz w Annales seu cronicae incliti: “a nationibus orientalibus Polonis vicinis, ab aquae condorem Alba aqua... nominator”.
A co ze smokiem wawelskim, czy wciąż czeka na odważnego śmiałka? Tak, i bez względu, czy będzie to moc w rzece, która meandruje po powierzchni ziemi, czy będzie to moc wód podziemnych, to w Krakowie pod Wawelem wciąż moc jest żywa i silna. Wawel jest miejscem, w którym istnieje moc związana z układem cieków wodnych powiązanych ze strukturą przestrzenną ziemi, które powodują szczególnie intensywne skumulowanie energii związanej z ziemią i wodą. W symbolice geomantycznej smok oznacza miejsce mocy o pozytywnym oddziaływaniu na człowieka i Wawel jest jednym z dwóch miejsc w Polsce o najwyższych tych wartościach, a najciekawsze jest to, że drugi punkt o najwyższej wartości znajduje się w miejscowości Odry na drugim końcu biegu Wisły przy ujściu do morza.
A po drodze Wisły mniej więcej w środku znajduje się miejsce, w którym żył Rybak zwany Warszem i podobno jego żona była stworem żyjącym w wodzie zwanym syreną. W jaki sposób prosty rybak stał się Basileusem czyli królem Węży albo Królem Rybakiem, jak wolą niektórzy i co to miało wspólnego ze smokiem lub smoczycą widoczną na dawnych herbach miasta Warszawy? To już całkiem inna historia.. a może to ciągle jedna i ta sama historia opowiadana na różne sposoby?..





Riders on the Storm


Pan Bóg sporządził dla mężczyzny i jego żony odzienie ze skór i przyodział ich. Po czym Pan Bóg rzekł: „Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło; niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki. Dlatego Pan Bóg wydalił go z ogrodu Eden, aby uprawiał tę ziemię, z której został wzięty. Wygnawszy zaś człowieka, Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia.
Mężczyzna zbliżył się do swej żony Ewy. A ona poczęła i urodziła Kaina i rzekła: „Otrzymałam mężczyznę od Pana” A potem urodziła jeszcze Abla, jego brata.

Opowieści o początkach rzeczy są z gruntu historiami ex post i mają za zadanie wytłumaczenie danego porządku świata i powstania jego rzeczy. Są historiami o inicjacjach (ab initio) różnego rodzaju. A nie ma pierwotniejszej inicjacji od seksualnej, bo w ten sposób dochodzi do powstania człowieka.
Człowiek stał się taki jak Bóg (lub Bogowie), jeszcze zanim dokonał wchłonięcia owocu, ponieważ doszło do tego na poziomie świadomości, a dopiero później cielesności. Ewa i Adam najpierw to zrozumieli, że są tacy jak Bóg, a dopiero później świadomie złamali zakaz. „Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała z niego zatem owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią, a on zjadł”. To znaczy, że dojrzeli seksualnie i stali się gotowi do rozmnażania – do zaludniania świata swoimi potomkami i tworami rąk i umysłu, tak jak to robił właśnie Bóg podczas sześciu dni według pierwszego opisu lub w pierwszym dniu według drugiego. Ludzie przestają być dziećmi Bożymi w sposób dosłowny na drodze dojrzewania płciowego, w momencie zakończenia okresu dzieciństwa i utraty niewinności rozpoczyna się proces usamodzielnienia, uniezależnienia od rodzica – odpępowienia i rozpoczęcia życia na własny rachunek. Wydalenie z ogrodu, który jest po prostu gospodarstwem ojca, nie oznacza kary za złamanie zakazu – tylko oznacza wyjście na nową drogę życia stania się tworzycielem nowego życia . Wyjście z domu ojca, ponieważ samemu staje się ojcem i trzeba założyć nowy dom. To, co jest opisane jako obarczone trudem rozmnażania się i tak samo trudne zdobywanie pożywienia jest po prostu rytuałem inicjacji w dorosłość, która poprzedza założenie nowej rodziny i dlatego Bóg nie wyrzuca swojego potomstwa z domu, tylko sankcjonuje ich przejście w dorosłość i ubrania na drogę są wyrazem troski i oznaką końca niewinnego okresu dzieciństwa, kiedy mogli jeszcze biegać nago po domu (tak jak to robią dzieci na całym świecie do pewnego momentu, w którym zaczynają odczuwać wstyd z powodu własnej nagości).
„Dlatego mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem. Chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu” – w drugim opisie podobnie jak zresztą w pierwszym opisie stworzenia człowieka przeszłość miesza się z teraźniejszością i przyszłością – w momencie stworzenia już jest zaprojektowana ich dalsza prokreacja - kobieta jest częścią mężczyzny, z niego powstała i na drodze powtórnego zespolenia dochodzi do zapłodnienia i powstania nowego życia, a stare życie zatacza koło i wraca do domu czyli do ogrodu, z którego wyszło (to koło jest oczywiście spiralą za każdym zwojem z coraz szerszą średnicą tworzoną przez kolejne pokolenia): „W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie póki nie wrócisz do ziemi z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Tak samo jest w pierwszym opisie: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną…” W obu opisach ludzie są nadzy jak nowonarodzone dzieci i dowiadują się, że na drodze aktu płciowego sami staną się rodzicami, tworzycielami nowego życia.
Po czym poznać, że człowieka osiągnął dojrzałość płciową i jest już dorosłą jednostką? Po wyrazie sprzeciwu wobec władzy rodzicielskiej i akcie emancypacji spod tej władzy, który następuje na drodze buntu przeciw zakazom rodzicielskim. Czy miało znaczenie, czego dotyczył zakaz? Nie, nie miało znaczenia, czy było to drzewo, z którego nie należy zrywać owoców i ich spożywać, czy była to gliniana beczka lub puszka Pandory, gdyż sednem inicjacji w dorosłość jest ciekawość pchająca do znalezienia odpowiedzi na pytanie, co będzie dalej, kiedy wprowadzę zmianę. Tak więc puszka może być pusta, a owoc, jakiegokolwiek gatunku -najprawdopodobniej figowca skoro z niego upletli sobie przepaski – rzecz w reakcji następującej po złamaniu zakazu, a chodzi o wstyd. Czy trzeba być wszechwiedzącym, że dzieci nabroiły – no, nie – od razu gołym okiem widać różnicę w wyglądzie, do tej pory biegały beztroskie i nagie po ogrodzie, a od tej pory kryją się przestraszone i wystrojone w gałęzie. Wstyd wynikający ze zrozumienia swojego czynu powoduje zmianę w zachowaniu. Dzieci zrozumiały, że są mężczyzną i kobietą i ich biologicznym celem istnienia jest rozmnażanie.
A jaką rolę odegrał w tym wszystkim wąż, który jest pierwszym mówiącym zwierzęciem lądowym na świecie? Otóż wąż jest animizacją cechy, która jest podana zaraz obok w jego opisie: „ A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył.” Można się zastanawiać: dlaczego wąż, czy kryje się za nim atawistyczna niechęć do śmiertelnie niebezpiecznego gada niosącego śmierć, czy jednoczesna fascynacja jego fallicznym kształtem z uwagi na seksualny kontekst sytuacji (mała śmierć pozwalająca zapanować nad dużą śmiercią i tak aż do końca świata). Ta ambiwalencja wiąże się ze złością i żalem, które są widoczne w rzucanym przekleństwie na węża: „Ponieważ to uczyniłeś, bądź przeklęty wśród wszystkich zwierząt domowych i polnych… wprowadzam nieprzyjaźń pomiędzy ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje, a potomstwo jej; ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę” (brzmi to jak zapowiedź wojny płci, w której mężczyznę traktuje się jako sprawcę i inicjatora stosunku seksualnego - przy założeniu że wąż jest prefiguracją mężczyzny lub popędu lub ciekawości). Nie ma więc większego znaczenia, dlaczego wąż jest nosicielem cechy, która popchnęła ludzi do zmiany w zachowaniu i była to nie przebiegłość czy spryt wyrażone wprost w opisie; tylko ciekawość, która jest podstawą z której bierze się spryt. I to ciekawość jest wyrażona pośrednio w zachowaniu obojga ludzi – bo to nie wąż rozmawia z Ewą, tylko mężczyzna rozmawia z kobietą i wspólnie rozważają, co będzie jeśli… Wąż jest animizacją ciekawości, która ich oboje nurtuje. Pogawędka Adama z Ewą wyglądała następująco:
- Słuchaj dzieweczko, naprawdę Bóg powiedział żebyśmy nie jedli żadnych owoców z ogrodu?
- No nie, człowieku! Co ty wymyślasz, możemy jeść owoce z ogrodu, tylko nie możemy jeść, a nawet dotykać owoców z drzewa w środku ogrodu, bo na pewno umrzemy.
- A gdzie tam umrzemy, chodzi o to, że będziemy wiedzieć to, co wie Bóg.
I po tej rozmowie uświadamiają sobie, że owoce z tego drzewa są jadalne (prawda) i nadają się do zdobycia wiedzy (też prawda), w związku z czym sprawdzają teorię w praktyce (bo inaczej się nie da) i … stają się dorosłymi ludźmi.
Gadający Wąż jest nosicielem jeszcze jednej charakterystycznej dla ludzi umiejętności, a mianowicie komunikacji i jednocześnie przestrogi dla kolejnych pokoleń potomnych związanych z jej głównym mankamentem – jak plotkujesz, to powtarzaj dokładnie to, co usłyszałeś, ponieważ znaczenie może zostać zgubione w tłumaczeniu (przykład wieży Babel pokazuje jak istotny był ten kontekst komunikacji – „Są oni jednym ludem i wszyscy maja jedną mowę i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego”).
Adam nie był pewny, co do zakazu (co możemy jeść, a czego nie), więc zapytał Ewę, która powtarzając słowa Boga, dodała od siebie modyfikację o zakazie dotykania owoców z drzewa w środku ogrodu, na co z kolei Adam zakwestionował trujący aspekt zjedzenia tych owoców. I z tych wątpliwości: czy są trujące czy w ogóle nie możemy ich dotykać przeziera ogromna ciekawość pchająca człowieka do zmiany swojego zachowania, zmiany paradygmatu obowiązującego na jeszcze nieznany, a który popycha historię ludzkości wciąż w nieznanym kierunku.
Czy można zrozumieć tę historię wypędzenia jako spełnienie zapowiedzi o poznaniu dobra i zła oraz o utraconej nieśmiertelności w gratisie. Niewątpliwie dzieci poznały, co jest dobre – słuchanie nakazów i zakazów, a złe – ich łamanie. Czy mogły być nieśmiertelne – była taka opcja – przy czym dowiadujemy się, że skoro to była opcja, to z założenia byli śmiertelni i tak zostało zgodnie z zapowiedzią. W związku z czym test z drzewem był pomyślany jako sygnał alarmowy zawiadamiający o osiągnięciu dojrzałości płciowej i poznawczej przez dzieci, który miał po prostu spowodować ich odejście z domu rodzinnego, po to by założyć własną rodzinę.
Czy powinniśmy żałować, że nie zdążyliśmy zerwać i spożyć owocu z tego drugiego zakazanego drzewa: „Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło, niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki”. Skądże znowu, przecież człowiek wyciągnął rękę i zapewne był to przypadek na drzewie genealogicznym ludzkości, którego jedną z gałęzi pieczołowicie opisują kolejne księgi następujące po Genesis, a inne gałęzi opisują księgi całego świata lub pozostają nieopowiedziane. Drzewo życia wiecznego tworzą kolejne pokolenia, aż do końca świata i za każdym razem, kiedy dochodzi do inicjacji w dorosłość, która kończy czas dzieciństwa.

A zresztą posłuchajcie Jimmy’ego, co on śpiewa:
Riders on the storm.
Riders on the storm.
Into this house we're born
Into this world we're thrown
Like a dog without a bone
An actor out on loan
Riders on the storm.
There's a killer on the road.
His brain is squirming like a toad.
Take a long holiday
Let your children play.
If you give this man a ride
Sweet memories will die.
Killer on the road.

Girl, you gotta love your man.
Girl, you gotta love your man.
Take him by the hand
Make him understand
The world on you depends.
Our life will never end.
Girl, you gotta love your man.

To mniej więcej ta sama opowieść.

A skoro mowa już o sztormie, to niewątpliwie nieposłuszeństwo dzieci w pierwszym odruchu wywołuje gniew rodzica, który może przybierać ekstremalne wymiary wielokrotnie, chociaż z czasem słabnie na sile. Pierwszy raz gniew Boga wywołali wszyscy ludzie do tego stopnia, że zaplanował ich całkowitą zagładę z jednym wyjątkiem, a o skali gniewu na ludzkość świadczy również, że rozciągnął się on na wszystkie inne żywe stworzenia (znowu z jednym wyjątkiem w każdym gatunku). A co było powodem gniewu: nieposłuszeństwo i wielka niegodziwość ludzi, która wiązała się ze zmianą paradygmatu zachowania seksualnego:
„A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie jakie im się tylko podobały. Wtedy Bóg rzekł: Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną, niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat. A w owych czasach byli na ziemi giganci, a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach. Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował że stworzył ludzi na ziemi i zasmucił się. Wreszcie Pan rzekł: zgładzę ludzi, których stworzyłem z powierzchni ziemi, ludzi bydło, zwierzęta pełzające i ptaki powietrzne, bo żal mi że ich stworzyłem. Noego Pan darzył życzliwością.
Czy ludziom było wiadomo, co jest wzorcem zachowania i czego należy się trzymać? Tak, wzorzec stanowił status quo ustalony na samym początku: „stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się […] A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”. Błogosławienie i ocena wzrokowa na końcu każdego dnia stworzenia jest znakiem jakości, który pokazuje, że pierwowzory na początku były takie, jak zamierzono (nie wyłączając Adama i Ewy i wyklucza to ich jakiekolwiek postępowanie z nazwania błędnym). Czy to znaczy, że synowie Boga nie byli ludźmi, skoro nie podobały się Bogu ich związki z córkami człowieczymi. Wszystko na to wskazuje: opozycja synowie Boga – córki człowiecze, mocarze/giganci, którzy byli owocami tych związków wskazują na odmienność gatunkową i skala gniewu rozciągająca się na wszystko, co zostało stworzone, dowodzi, że nie były to relacje zaprogramowane na samym początku. Kim byli synowie Boga? „Zdarzyło się pewnego dnia, gdy synowie Boży udawali się, by stanąć przed Panem, że i szatan też poszedł z nimi”. Jak widać synowie Boga nie są ludźmi, a jednym z nich najwyraźniej jest szatan, któremu Bóg udziela swojej mocy w doświadczaniu Hioba. Istotami podobnymi do ludzi, tak jak ludzie są podobni do Boga; są aniołowie, których obie cechy: ludzki wygląd i boskie moce można zaobserwować u dwóch towarzyszących Bogu przy rozmowie z Abrahamem aniołów, którzy odwiedzili Lota:
„Zanim jeszcze się udali na spoczynek, mieszkający w Sodomie mężczyźni, młodzi i starzy, ze wszystkich stron miasta, otoczyli dom, wywołali Lota i rzekli do niego: Gdzie tu są ci ludzie, którzy przyszli do ciebie tego wieczoru? Wyprowadź ich do nas, abyśmy mogli z nimi poswawolić […] Tych zaś mężczyzn u drzwi domu, młodych i starych porazili ślepotą […] Mamy bowiem zamiar zniszczyć to miasto, ponieważ oskarżenie przeciw niemu do Pana tak się wzmogło, że Pan posłał nas, aby je zniszczyć”.
Jak widać ludzie zasługują na unicestwienie z powodu nieprzestrzegania ustalonych zasad, natomiast aniołowie nie podlegają tym samym kryteriom i jedyne, co wiadomo, to że są wykonawcami woli Boga (tak jak cherubowie z Edenu) wnioskować stąd można, że być może również byli narzędziami sprawdzającymi posłuszność tradycji ludzi. Kary, począwszy od unicestwienia całej populacji ludzkiej potopem z wyjątkiem jednej rodziny Noego, przez deszcz ognia i siarki na Sodomę i Gomorę były najwyraźniej adekwatne do siły emocji sprawcy tych działań, natomiast emocje te słabły w czasie, jak działania mające na celu ukształtowanie idealnego w wyobrażeniu człowieka zaczęły przynosić skutek. Czynności dyscyplinujące człowieka utwierdzały model heteroseksualnych i heterogenicznych zachowań seksualnych jako bezwzględnie  obowiązujący. Czy to oznacza, że potomek człowieka stworzonego w ogrodzie Eden nigdy się uniezależnił od swojego stwórcy i pozostał jego wierną oraz posłuszną kopią? Wiele na to wskazywało. Szereg idealnych dzieci Boga rozpoczyna Noe, którego można nazwać drugim Adamem, drugim pierwszym człowiekiem, od którego po zagładzie reszty ludzkości ma początek druga ludzkość. Jego potomkiem był Abraham, który został poddany najtrudniejszemu testowi, na jaki kiedykolwiek pozwolił sobie Bóg wobec człowieka, ponieważ polecił mu zabić w ofierze swojego syna Izaaka. Abraham test przeszedł i w ostatniej chwili Bóg przerwał test, ocalając życie Izaaka. Można to potraktować jako szczyt posłuszeństwa, na jakie zdobył się człowiek, kiedy wystąpił przeciwko swojemu instynktowi rozprzestrzeniania swoich genów w imię idei posłuszeństwa Bogu i na tym zakończyć szereg opisywanych przedsięwzięć służących wychowaniu posłusznego dziecka, które ślepo wykonuje polecenia swojego protoplasty, gdyby nie syn Izaaka – niejaki Jakub zwany też Izraelem. Jak to się stało, że Jakub – Pięta został Izraelem – Walczącym z Bogiem. W skrócie dzięki sprytowi. Sprytowi i ciekawości cechującej ludzi popychanych przez nie do zmiany, która to zmiana powoduje powstawanie nowych paradygmatów, aż do kolejnej zmiany itd. na tym opiera się historia ludzkości i jej rozwój. Jakub miał brata bliźniaka Ezawa, który wcale nie był do niego podobny, a wręcz przeciwnie był czerwony, owłosiony i niezbyt roztropny. Jakub już w łonie musiał stoczyć walkę o pierwszeństwo z bratem, którą przegrał, ponieważ Ezaw wyszedł na świat pierwszy, natomiast Jakub nie poddał się tak łatwo i wyszedł zaraz za bratem, trzymając go za piętę. Po raz drugi Jakub zabłysnął sprytem, kiedy odkupił od Ezawa przywilej pierworództwa czyli w pewnym sensie odwrócił kolejność narodzin, a po raz trzeci użył sprytu, żeby oszukać swojego ojca Izaaka i otrzymać jego przedśmiertne błogosławieństwo, udając swojego brata Ezawa. Wszystko to razem wzięte włącznie z innymi jego zaletami jest niczym wobec zwyciężenia Boga w pojedynku, o którym nie wiadomo zbyt wiele szczegółów i jak widać w całej historii wydarzyło się tylko raz; poza tym że w wyniku zwycięstwa Jakub otrzymał nowe imię, co jest charakterystyczne w wielu rytuałach przejścia: „odtąd nie będziesz zwał się Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi i zwyciężyłeś”. Późne dziecko pokonało swojego ojca w pojedynku, który uznawszy jego wygraną, usuwa się w cień i nie ingeruje już w jego dalsze losy.
I tak kończy się historia o dojrzewaniu człowieka, jego przejściu w dorosłość i usamodzielnieniu się oraz uniezależnieniu od władzy ojcowskiej. Bóg pokonany w walce z Jakubem, błogosławi go, docenia jego wysiłek i znika. A Jakub idzie dalej, utykając na nogę.

Ta opowieść o początku ma jeszcze dwa zakończenia. Pierwsze zakończenie opisuje koniec świata, podczas którego również pojawiają się jeźdźcy (ostatni z czterech nazywa się Śmierć) i jego istota powtarza schemat potopu, kiedy koniec świata przetrwają wybrani i przejdą do następnego etapu: „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły”. Przy czym jest to konstrukcyjnie, semantycznie i chronologicznie wtórne wobec pierwszego zakończenia, a mianowicie opisu końca świata, który jest paradoksalnie zawarty w opisie stworzenia świata. Można zwyczajnie powiedzieć, że koniec świata będzie następował w odwrotnej kolejności do tego, jak powstawał czyli na koniec zniknie niebo i ziemia i co wtedy będzie?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, a tak naprawdę żeby zobaczyć koniec świata w jego początku i tak należy dokonać jego dekonstrukcji..
„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” – stereotypowe wyobrażenie nieba jest takie, że jest niebieskie, a ziemi - że jest żółta jak piasek, co razem daje obraz rajskiej wyspy tropikalnej.
„Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami” – okazuje się, że ziemia nie jest stałym lądem lecz niejednorodnym amalgamatem pustki czyli braku czegoś oraz tego czegoś: wyobrażałbym sobie to trochę jak fermentujący zaczyn chlebowy, w którym są cząsteczki materii odseparowane od siebie.
„Wtedy Bóg rzekł: Niechaj stanie się światłość. I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. I nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą. I tak upłynął wieczór i poranek dzień pierwszy”. Kiedy coś powstało, pojawiło się i nastąpiła zmiana, a potem powstała kolejna rzecz - pojawia się czas. Czas pojawia się na początku – w punkcie stworzenia nieba i ziemi i od tej pory płynie dalej. Jak możemy zauważyć ziemię, niebo (niebo to wody na górze oddzielone od tych wód na dole, jak się później okaże), skoro światło zostaje stworzone dopiero teraz – po prostu ich nie widać, chociaż istnieją. Czy ciemność nad wodami jest pustką, której nie widać? Tak, jeśli czegoś nie widać, to ono nie istnieje dla patrzącego – wystarczy zamknąć oczy lub się odwrócić i znika z pola widzenia. Tak więc pustka oraz materia istnieją w ciemności, ponieważ ich nie widać, dopóki nie ma światła. Czy pustka czyli ciemność jest zła, tak samo jak materia czyli wody, skoro dopiero światło zostaje ocenione jako dobre. I tak i nie. Jak to w paradoksach, pozornie wydawać się może to nielogiczne, lecz w opisywanych procesach logika nie jest najprecyzyjniejszym narzędziem analitycznym, nie jest to wystarczająco dokładnie opisane. Nie są nazwane dobrymi i to musi wystarczyć. Co to znaczy dobry, widzieliśmy na przykładzie drzewa poznania dobra i zła. Dobre to znaczy idealne, takie jakie zostało zamierzone w planie, a złe takie, jakie się okazało być lub po prostu, tak jak wyszło. Jest to różnica między rzeczywistością taką, jak powinna być a rzeczywistością taką, jaka jest. Różnica między wzorcem a jego konkretyzacją, planem a jego wykonaniem. Dopóki nie było światła, wszystko działo się w ciemności i nie było potrzeby oceniania.
„A potem Bóg rzekł: Niechaj powstanie sklepienie w środku wód i niechaj ono oddzieli jedne wody od drugich. Uczyniwszy to sklepienie Bóg oddzielił wody pod sklepieniem od wód ponad sklepieniem, a gdy tak się stało, Bóg nazwał to sklepienie niebem”.
Pierwotne niebo było wodami, które tak jak w dwupiętrowym akwarium zostały przedzielone poziomą szybą i w ten sposób powstało wtórne niebo, to które widać na górze od wód, które pozostały na dole” Czym były wody na dole?
„A potem Bóg rzekł: Niechaj zbiorą się wody spod nieba w jedno miejsce i niech się ukaże powierzchnia sucha. A gdy się tak stało, Bóg nazwał tę suchą powierzchnię ziemią, a zbiorowisko wód nazwał morzem. Bóg widząc, że były dobre, rzekł: Niechaj ziemia wyda rośliny zielone..” Wody na dole były jednocześnie i wodami i lądami. Taką zupą materialną. Była to taka sama materia, jak ta z której będzie zbudowany kolejny świat, który nastąpi po końcu tego. I taka sama materia, z jakiej zbudowane są wody ponad sklepieniem czyli wtórne niebo, a tak naprawdę cała reszta wszechświata, którego częścią jest Ziemia. Ziemia ← Wody ← Niebo, wszystko razem składa się na materię stworzoną i nazwaną jako „Niebo” i umieszczoną obok „Ziemi” lub w niej. Ponieważ „Ziemia” jest pustkowiem i bezładem. Jak może być czymś i jednocześnie nie być? Pustka to brak, bezład to chaos, brak porządku; ale pustka nie tworzy chaosu. Bałagan, chaos tworzone są przez coś, co jest nieuporządkowane, ale jednak istniejące, a nie brak. Otóż pustka, jako brak czegoś i jeszcze nieuporządkowane jest przestrzenią, tłem które dopiero zostanie zapełnione i uporządkowane w następnych krokach. Ziemia to miejsce, scena na której się dopiero rozegra historia i dopiero jak mamy te trzy elementy: materię, przestrzeń i czas – dopiero wtedy możemy przejść do następnych etapów, które były wyczerpujące, chociaż nie tak jak same początki. A jak to wyglądało, kiedy już pojawiło się światło.. hmm, na pewno spektakularnie – częściowo świecąca materia nieuporządkowana na tle przestrzeni lub w przestrzeni. Wracając do przykładu fermentującego zaczynu ciasta, to można sobie wyobrazić, jakbyśmy znaleźli się wewnątrz takiego kosmicznego świecącego ciasta. To tyle, jeśli chodzi o to, co jest opisane. Natomiast najciekawsze jest pytanie na koniec lub na początek, w zależności od punktu widzenia – a co było przed początkiem, zanim wszystko zostało stworzone? I jak to wyglądało? Otóż to również jest nam dane w opisie na zasadzie jego braku. Co było przed pierwszym zdaniem? Nic nie było. Nicość. Jak wygląda nicość. Czy to jest pustka i jak sobie to wyobrazić? Najlepiej nic sobie nie wyobrażać i to jest właśnie nicość. A nicość i pustka są dobrym początkiem, żeby coś stworzyć i zasiedlić tym, czego dotąd jeszcze nie było..

P.S. Wypisz, wymaluj, w ten sposób powstał Internet – człowiek nie odkrył tutaj żadnego prawa natury i nie zbudował czegoś z istniejących już części składowych. Wymyślił system od samego początku, opierając się na opozycji: coś jest lub czegoś nie ma (kod binarny), w ten sam sposób przesyłając informacje na drodze elektrycznej w urządzeniach czyli komputerach: prąd płynie jako 1, brak prądu jako zero. A najciekawsze jest to, że cały ten wirtualny wszechświat, który będzie istniał aż do momentu, kiedy zabraknie prądu – istnieje i jednocześnie nie istnieje. Jego istnienie jest zależne od woli stwórcy. Po raz pierwszy człowiek stał się demiurgiem i stworzył coś, co istnieje z jego woli i jest całym wszechświatem, natomiast również może dojść do emancypacji i uzyskania autonomii przez dzieło od jego stwórcy.

czwartek, 4 kwietnia 2019

PIERWSZY MISTYCZNY KOMIKS O SZAMANIE ZE ŚLĘŻY!

OGNIEW I SŁOWIAŃSCY BOGOWIE.

Czy chcecie przeczytać o Ogim? Szamanie, wilkołku i dziecku boga? Którego boga? Hm, to nie takie łatwe, powiedzieć jakiej płci są bogowie, a co dopiero przyłapać ich na rozmnażaniu. Czy oni w  ogóle mają genitalia? Hej, przecież to są bogowie i na pewno mają to gdzieś...
Ogi mieszka w wiosce niedaleko świętej góry Ślęży, w ziemiance wykopanej w nasypie rzeki. A rzeka to właściwie Pani Rzeka - Mokra Pani, Panna z Rybą. Mokosz i jest czczona w wiosce Ogiego.
Oprócz Ogiego w tej historii biorą jeszcze udział:
Perun - Swaróg/Big Boss
Ojciec Niebo, Porywczy jak burza, szybki jak błyskawica. Jest słońcem i ogniem i gniewem. Swar-og: wrzący ogień. Popędliwy i agresywny. Daje i odbiera życie. Zapładnia i uśmierza. Najwyższe bóstwo. Czysta energia.
Mokosz/Big Mama
Matka Woda. Bogini wody i płodności. Mokra i zimna jak ryba. Bez słońca i wody nie ma życia.

Wołos/Kudłaty-Shaggy
Bóg zwierząt i świata podziemnego. Arktos, Wiedzący gdzie jest miód. Największy postrach na tej ziemi. Potwór bez głowy. Zły, którego imienia się nie przyzywa. Wola walki na ziemi i wiara w to, co pod ziemią. Magik dla żywych i sędzia dla umarłych.
Simurg/Ciołek i Turoń
Pan roślin. Sama cierpliwość. Strażnik życia. Pierworodny syn i brat Kudłatego.
Chors/Pan Choróbka, Big Chaos/Real Switch
Bóg Śmierć - małej śmierci, która prowadzi do narodzin i dużej śmierci, która prowadzi do przemiany w wielkim kole istnień. Błazen.

Swarożyc/It, Little Sunshine
Odbite światło, najmłodsze dziecko słońca i wody. Samo decyduje o swoim rodzaju. Ono. Wielka Nadzieja.

To nie jest tylko fantazja, to fantazja pomylona z rzeczywistością. A w rzeczywistości na Ślęży wciąż istnieją ponadwutysiącletnie granitowe rzeźby Mokoszy i Welesa...

Kolorowy komiks będzie owocem ponadrocznej pracy polegającej na zapoznaniu się z literaturą przedmiotu, interpretacji pozostałości z czasów słowiańskich w literaturze, etnografii i archeologii. A przede wszystkim jest wynikiem wmyślenia się w czasy, kiedy wierzono w słowiańskich bogów i próbą rekonstrukcji tamtej rzeczywistości połączonej z fantazją. Przy czym, ile w tym rzeczywistości, a ile wyobraźni, trudno rozstrzygnąć.

Mam gotowy storyboard na pierwszy zeszyt, w którym znajdzie się około 80-90 scen składających się na dwa epizody z Ogim i bogami w rolach głównych. Potrzebne do zebrania jest 7000 zł na honorarium za dwa miesiące pracy rysownika, żeby komiks cieszył oko, dawał zagadki umysłowi do rozwiązania i rozplątywał liczne tajemnicze tropy prowadzące do naszych miejsc mocy.
Kim jestem? Nieważne kim jestem, ważne co mam do przekazania. I nie chodzi mi tutaj o najradykalniejszą koncepcję idealnego ustroju państwowego na świecie, którą dawno temu wymyśliłem i mam nadzieję, że nikt inny na nią nie wpadnie, gdziekolwiek i kiedykolwiek, bo idea ta choć piękna, to zupełnie nierealna jest. Tak samo nie chodzi mi o garść hipotez, które opierając się na jednej przesłance, wymyślałem, testowałem w laboratorium wyobraźni i poddawałem próbom ogniowym za i przeciw, a następnie czekałem cierpliwie kilka lat na wyniki innych niezależnych badaczy, które potwierdzały te przypuszczenia, jak choćby o tym, że dziedziczymy pamięć doświadczeń naszych przodków zapisaną w materiale genetycznym i stąd mówienie językami, deja vu, flashbacki z przeszłości i wrażenie jakby się kogoś znało lub było tam od lat, choć spotyka się po raz pierwszy.

Chodzi tutaj o początek, czegoś pięknego, co wywołuje emocje i zasługuje na to, żeby z nasion prawdy przy obfitym wzrastaniu w wyobraźni zostały uplecione opowieści, które będą przetykane symbolami znaczenia, mistycznymi treściami mocy i wody, światła i oddechu, w których płynąć będą pot i łzy, krew i nasienie. Historie, które mam do opowiedzenia pojawiały się w ruchu i z dźwiękiem. Są to przedstawienia z tłustym bitem w tle, na którym wyróżniają się melodie wygrywane przez słowiańskie fujarki. Komiks ten będzie innowacyjny tak, żeby oddziaływać siłą obrazu i znaczeniem narracji, będzie podstawą do tego, żeby go sfilmować w prawdziwych okolicznościach przyrody, zobaczyć w ruchu i usłyszeć.

Pierwszy zeszyt obejmuje dwa epizody, w jednym od razu zobaczymy Ogiego w akcji ratunkowej za porwanym dzieckiem przez wiedźmę, a w drugim Ogi wyruszy na świętą górę, żeby zejść do świata podziemnego i uratować swoją wioskę przed najeźdźcami.
W przygotowaniu jest też drugi zeszyt także z dwoma epizodami: w pierwszym dojdzie do spotkania Ogiego z miłością od pierwszego wejrzenia - Czerwonym Kapturkiem i jej babcią wilkołaczką, a w kolejnym Ogi przybędzie na rytuał przejścia w Smocy Wawelskiej Krakowych dzieci.

Podsumowując, plan działań jest następujący:
1. Pierwszy etap - komiks z dwoma epizodami.
2. Drugi etap - komiks z kolejnymi dwoma epizodami.
3. Trzeci etap - ekranizacja komiksu.
4. Czwarty etap to pierwsza na świecie trójwymiarowa gra fabularna z dywanikiem zamiast planszy i konstrukcjami do przemieszczania się w pionie i poziomie oparta na uniwersum słowiańskim.
5. Sky is the limit.
Co mnie może powstrzymać przed realizacją tych planów? Nic. A nicość jest dobrym początkiem do zasiedlenia ciekawymi historiami w każdym micie kosmogonicznym. Uniwersum słowiańskie jest ogromne, jego dziedzictwo przetrwało do dzisiaj w wielu zwyczajach i formach, można je odkurzyć i tchnąć w nie nowe życie albo odkuć na nowo z bloku kamienia, tak jak Michał Anioł odrzucając to, co zbędne.
Uniwersum słowiańskie... coś, co łączy.. Piękna idea.. Poczuj przez chwilę jej moc. Czy chcesz wziąć udział w pierwszym i najmniejszym jej kroku?

środa, 12 maja 2010

Opis obyczajów i negocjacji na podstawie własnego doświadczenia i innych w ciągu lat kilku minionych.

Negocjacje zacząłem prowadzić dokładnie cztery lata temu. Wcześniej nie próbowałem, ponieważ obawiałem się usłyszeć: nie – w odpowiedzi. Poza tym naiwnie zakładałem, że ceny są ustalone uczciwie, niezmienialne i są po to, żeby je szanować. Tak samo, jak sprzedawców. Domaganie się obniżenia ceny kojarzyło mi się z wizją głodujących dzieci czekających na powrót taty z pracy, który przyniesie kawałek ciężko zarobionego chleba dla oczekującego w ciszy licznie skupionego potomstwa.

Co zatem sprawiło, że zmieniłem zdanie i zachowanie? Złożyło się na to kilka czynników i żeby nie popadać w przesadę, doszukiwaniem się przyczyn w swoim życiu płodowym, wpływie chimerycznego usposobienia El Niño czy sprawcy pierwszej przyczyny (motor primi causae) – powiem wprost: dlatego że spróbowałem. Poszedłem za radą Oskara Wilde’a – że najlepszym sposobem na zwalczenie pokusy, jest jej ulec; a także za radą Marilyn Monroe – Pieniądze szczęścia nie dają, zakupy – tak.

Nie mogę przecenić również wpływu wyższej konieczności pod postacią – następstw przeprowadzki do większego lokalu i nieuniknionych zakupów niezbędnych w nim sprzętów i ruchomości. Epifanii doznałem w sklepie z szyldem Carpet Right, kiedy podczas zakupu czterech dywanów, analizowałem właśnie nazwę firmy (którą przetłumaczyłem sobie bez trudności jako Jedynie Słuszny Dywan) i zastanawiałem się, czy przypadkiem pod przykrywką tego przedsiębiorstwa nie działa jakaś sekta, czy też szajka terrorystyczna.

I wtedy coś mnie podkusiło, żeby zadać niewygodne pytanie – A ile dostanę rabatu? Na co w odpowiedzi usłyszałem ku mojemu zdziwieniu: 5%. I tutaj mnie poniosło. Co??? 5% ? Tyle to się dostaje przy dwóch dywanach (tak gdzieś i kiedyś słyszałem). A przy czterech poproszę 10%. I po raz drugi się zdziwiłem, kiedy usłyszałem, że dobrze.

Wtedy pierwszą rzeczą, jaką pomyślałem - było - jak ja żałuję, że kupiłem wcześniej dwa fotele bez zadania tego niewinnego pytania. A ile jeszcze mogłem zaoszczędzić w trakcie kilkunastu lat życia spędzonego bez targowania się o cenę.

Teraz oczywiście wiem, że ceny nie są święte, a sprzedawcy nie są męczennikami cierpiącymi za miliony grzesznych konsumentów oddających się władaniu drugiego grzechu głównego. Ceny są umowne, niezależnie od ich wielkości (rozmiar nie jest ważny), a umowy zawierane są przez dwie strony. I każda ze stron ma prawo zawrzeć taką umowę, jaka jej odpowiada lub od niej odstąpić. Tak brzmi pierwsze przykazanie Biblii Konsumpcjonizmu.

A oto kilka opowieści z ksiąg historycznych tego dzieła. Jest to historia zarówno wzlotów, jak i upadków, bo jak wiadomo w handlu, jak na wojnie nie liczą się przegrane bitwy, tylko wygrane kampanie.

A błędy czy porażki zwłaszcza własne są bardziej pouczające niż cudze, więc od nieudanych negocjacji warciej zacząć.

Pierwszą, jaką pamiętam porażką negocjacyjną, było spotkanie z bardzo rzadkim systemem i dość ryzykownym, trzeba przyznać, zaczerpniętym z kościelnej tradycji, tyle że zastosowanym w świeckiej sferze profanum. System ten można nazwać „cołaska”. Kiedy pierwszy raz usłyszałem go od pana Edka, który właśnie tak odpowiedział na moje pytanie, ile się należy za pomóc w rozładowaniu przyczepy, to przeszedł mnie aż dreszcz. I zacząłem się biedny zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Czemu P. Edek przyglądał się z trudnym do odczytania wyrazem twarzy/oczu/czy czegoś tam jeszcze, co na twarzy wyraz tworzy. Tak więc zaskoczony, spróbowałem zastosować technikę strumienia świadomości czyli powiedzieć, co pierwsze mi na myśl przyjdzie (choć niektórym niestety nic nie przychodzi i wyglądają wcale nieseksownie z otwartymi ustami, więc to niebezpieczna technika) – tutaj wypaliłem, a dwa złote może być? Na co pan Edek jednak zmienił wyraz twarzy na bardziej zdegustowany i powiedział: Eeeee dwa złote, to nieeee… I dalej pozostałem z problemem, jak ocenić cudzą pomoc w biedzie: czy zastosować własny przelicznik czasu na pieniądze czyli dać mu tyle, ile sam bym wziął za tyle minut mojej pracy, czy też trzymać się rynkowej oceny wartości tego typu pracy czyli niewykwalifikowanej pracy niewymagającej zdolności operatywnych, manualnych czy szybkiego uczenia się. W końcu zapłaciłem mu więcej niż powinienem, na co On zgodnie przystał. Natomiast ja pozostałem z pewnym absmakiem, że chyba straciłem na tej transakcji, co zresztą próbowałem racjonalizować ex post, że może dzięki mojej hojności p. Edek następnym razem jeszcze chętniej będzie skłonny mi pomóc; co się tylko częściowo potwierdziło. Po prostu pomagał tylko wtedy, kiedy miał ochotę i za „co łaska”, chociaż nie za „dwa złote,… „

Tak więc w tym przypadku strategię „cołaska” można ocenić jako bardzo wysublimowaną i perfidną, gdyż jedna ze stron przerzuca cały trud negocjacyjny na drugą stronę, zadowalając się jedynie pilnowaniem, aby ostateczna cena nie był niższa od minimalnej a priori. Jest ona również dla jednej ze stron bardziej wyczerpująca emocjonalnie, ponieważ nieuchronnie wciąga w pułapkę empatii, która jak wiadomo sprzyja interesom drugiej ze stron.

Drugą porażką, którą dotkliwie pamiętam, były negocjacje z p. Leszkiem, specjalistą od wszystkiego i niczego, z którym oczywiście wcześniej się umówiłem, co do wysokości wynagrodzenia, co na nic się zdało, ponieważ plan naprawy przeciekającej obudowy wanny wyewoluował w stronę nowej obudowy i jak słusznie podnosił po robocie p. Leszek – że więcej się napracował – to jednak koszt naprawy nie był proporcjonalny w stosunku do zwiększonego nakładu pracy. I to próbowaliśmy ustalić. To znaczy ja próbowałem ustalić nową adekwatną ceną, natomiast p. Leszek zastosował umiejętnie technikę „zdartej płyty” i po prostu uporczywie powtarzał, jak bardzo się więcej napracował na swoją nową, ulepszoną zapłatę. Po kilkunastu minutach pozornego dialogu uznałem wyższość techniki przeciwnika i poniosłem sromotną klęskę, z którą się nigdy nie pogodziłem.

Teraz zdaję sobie sprawę, że niedostatecznie wykorzystałem swoje atuty m.in. to, że przecież walka odbywała się na moim terenie i miałem przecież zgromadzone większe zapasy do przetrzymania przeciwnika, aż się zmęczy lub padnie z głodu (bo przecież zjadł już swoje drugie śniadania).

Mogłem również zastosować niedawno dopiero poznaną technikę w warsztacie samochodowym – skoro nie uzgodniliście ze mną ceny naprawy, to zabierzcie sobie swój rezystor dmuchawy, a ja dalej będę jeździł bez klimatyzacji (w końcu przetrwałem już najgorsze czyli 20. stopniowe mrozy). A p. Leszek mógł przecież łatwo doprowadzić do stanu sprzed awarii.

Trzecią i nie ostatnią bynajmniej porażkę poniosłem w negocjacjach ze stroną występującą w pozycji monopolisty. A mianowicie zamieszczałem serię ogłoszeń na cały miesiąc w gazecie, czytanej przez grupę odbiorców, na których mi zależało. Koszt ogłoszeń był niewielki, bo wynosił około 18. złotych, lecz wychodząc z założenie, że rozmiar się nie liczy i jak mawiał stary Pitagoras – wszystko jest liczbą (więc co za różnica, która liczba?) – postanowiłem zmienić stosunek liczbowy na swoją korzyść i zapytałem, jaki dostanę rabat? Na co Pani ze smutnym wyrazem na twarzy odpowiedziała mi, że przy takiej niskiej kwocie nie dostanę żadnego rabatu, co innego gdybym wykupił ogłoszenia na pół roku – to wtedy dostałbym i tutaj pani wyjęła kalkulator, policzyła i rzekła: 5%.

Tym razem to ja posmutniałem, bo w większości przypadków za samo pytanie o rabat dostaje się pięć procent (czasami nawet nie trzeba pytać, bo 5%. - rabat wliczany jest bez proszenia, o czym informuje się klienta na początku zapewne po to, by mu zaoszczędzić wstydu targowania się lub uzasadnić niemożność przyznania mu większego rabatu – Jak to?! Przecież już Panu daliśmy rabat). I kiedy tak popatrzyłem na Panią i jej czworo nicnierobiących kolegów przy oddzielnych stanowiskach każdy (nie licząc dwóch recepcjonistek – o dwóch za dużo co najmniej) zrozumiałem dwie rzeczy:

  1. przedsiębiorstwo to znajduje się jeszcze przed restrukturyzacją (internetowe portale ogłoszeniowe są już daleko z przodu) i albo się dostosują albo nie przetrwają.
  2. nie jestem tu w charakterze wykładowcy marketingu, żeby na swoim świetlanym przykładzie przedstawiać, jak niskie kwoty można negocjować (tak samo jak będąc w sanatorium, nie powinienem naprawiać zerwanej firanki, bo jestem tam w roli pacjenta, a nie czarodzieja Złotej Rączki, a poza tym mogę spaść i nigdy stamtąd nie wyjść.

Tak więc nic nie powiedziałem, zapłaciłem i wyszedłem (na marginesie dodam, że moje rozpoznanie złej kondycji gazety potwierdziło się w następnym miesiącu, kiedy to zleciłem przez telefon zgodnie ze wszystkim procedurami załatwionym przy pierwszej wizycie – powtórzenie serii ogłoszeń. I kiedy pełen ufności sprawdziłem pod koniec miesiąca, czy ogłoszenia się ukazały, to okazało się, że nie. Na moje naiwne pytanie: dlaczego? – dowiedziałem się, że zawieruszyły się w recepcji (sic! za dużo w niej osób) dokumenty niezbędne do przeprowadzenie operacji zlecania ogłoszenia przez telefon, a później Pani, z którą rozmawiałem, wybrała się na urlop…

W tej sytuacji pomyślałem jeszcze raz o dwóch rzeczach jak wyżej.

A skoro już mowa o świetnych przykładach, jak i ile można negocjować - to klejnotem w koronie jest transakcja, jaką zawarłem w laboratorium, zlecając badanie moczu (od razu dodam, że nie znam wyników tego badania, bo to nie był mój mocz). Otóż badanie moczu miało kosztować całe siedem złotych i gdy grzebałem w portfelu, żeby zapłacić i wcale mi nie było w głowie się targować, ponieważ cały mój organizm wytężał wszystkie siły, by odeprzeć ataki wrogich bakterii i wirusów kłębiących się i czyhających wokół – to wtedy usłyszałem głos laborantki – Poproszę drobne, jak Pan ma. Błyskawicznie przeliczyłem, że mam tylko sześć złotych i trzydzieści groszy i odparowałem: Dam Pani drobne, jak Pani mi da 10% rabatu. Postąpiliśmy tutaj jak prawdziwi starożytni Indianie według zasady Do ut des (daję, żebyś dał) i rozeszliśmy się w pokoju. Dlatego też zawsze ciepło wspominam tę transakcję.

Udanych dla mnie negocjacji było oczywiście więcej, chociaż w tym miejscu chciałbym zawrzeć jeszcze dwie uwagi uniwersalne na temat stosunków handlowych.

Pierwsza dotyczy sytuacji, kiedy prawie w ogóle nie negocjuję stawki. Jedną z nich jest koszt koszyka grzybów. Dlaczego? Nie wiem. Może jest to związane z obawą o swoje życie. To trochę tak, jak negocjowanie z człowiekiem trzymającym ostry nóż przy naszym gardle. Czy puści nas wolno i cało za dwadzieścia złotych, czy da nam 5% rabatu? Mówię w tej analogii oczywiście o bardzo prawdopodobnym zatruciu, jednym niewłaściwym grzybkiem, który wygląda całkiem, jak inne jadalne. Podobnie targowanie się o gotowe jedzenie, którego przygotowywania nie mamy okazji obserwować, grozi tym sam, co zatrucie grzybami. A w każdym razie późniejsze deliberacje, co tak naprawdę w nim było nie tak, nie poprawiają naszej sytuacji. Innym przykładem jest praca człowieka, którą mam okazję obserwować od początku do końca. Tutaj docenienie wysiłku włożonego w wykonanie pracy jest trudne do uniknięcia. I zawsze kłócić się będą zasady o dopilnowywaniu własnego interesu (Pańskie oko konia tuczy) oraz o niepotrzebnym zawracaniu sobie głowy (Co z oczu, to z serca).

Druga uwaga dotyczy chciwości, pazerności i tego, gdzie przebiega granica między własnym interesem, a dobrym interesem. Czy wymienione cechy są wrodzone czy też nabyte. Czy można nad nimi panować? Nawet trzeba. Zwłaszcza w imię swojego interesu. Najlepiej chyba widać to na przykładzie wielokrotnych transakcji. Kontrahent, któremu na każdą próbę negocjacji trzykrotnie odpowiedzieliśmy nie, najprawdopodobniej zmuszony koniecznością zawrze umowę niekorzystną dla siebie i zaraz po tym zacznie rozglądać się za innym rozwiązaniem korzystniejszym dla siebie. Tak więc bardziej dalekowzrocznym jest, by obie strony były zadowolone choć trochę, niż gdyby tylko jedna miała jednorazowo zaznać pełni szczęścia już tu na ziemi i utrzymać swoje stanowisko. Bo oczywiście pazerność to popadanie w przesadę w dostarczaniu sobie maksimum przyjemności w jak najkrótszym czasie i tym się od głupoty różni, że nad chciwością można zapanować, a nie – nad głupotą. Czego przede wszystkim sobie życzę.

Opis obyczajów i negocjacji na podstawie własnego doświadczenia i innych w ciągu lat kilku minionych.

Opis obyczajów i negocjacji na podstawie własnego doświadczenia i innych w ciągu lat kilku minionych.

Negocjacje zacząłem prowadzić dokładnie cztery lata temu. Wcześniej nie próbowałem, ponieważ obawiałem się usłyszeć: nie – w odpowiedzi. Poza tym naiwnie zakładałem, że ceny są ustalone uczciwie, niezmienialne i są po to, żeby je szanować. Tak samo, jak sprzedawców. Domaganie się obniżenia ceny kojarzyło mi się z wizją głodujących dzieci czekających na powrót taty z pracy, który przyniesie kawałek ciężko zarobionego chleba dla oczekującego w ciszy licznie skupionego potomstwa.

Co zatem sprawiło, że zmieniłem zdanie i zachowanie? Złożyło się na to kilka czynników i żeby nie popadać w przesadę, doszukiwaniem się przyczyn w swoim życiu płodowym, wpływie chimerycznego usposobienia El Niño czy sprawcy pierwszej przyczyny (motor primi causae) – powiem wprost: dlatego że spróbowałem. Poszedłem za radą Oskara Wilde’a – że najlepszym sposobem na zwalczenie pokusy, jest jej ulec; a także za radą Marilyn Monroe – Pieniądze szczęścia nie dają, zakupy – tak.

Nie mogę przecenić również wpływu wyższej konieczności pod postacią – następstw przeprowadzki do większego lokalu i nieuniknionych zakupów niezbędnych w nim sprzętów i ruchomości. Epifanii doznałem w sklepie z szyldem Carpet Right, kiedy podczas zakupu czterech dywanów, analizowałem właśnie nazwę firmy (którą przetłumaczyłem sobie bez trudności jako Jedynie Słuszny Dywan) i zastanawiałem się, czy przypadkiem pod przykrywką tego przedsiębiorstwa nie działa jakaś sekta, czy też szajka terrorystyczna.

I wtedy coś mnie podkusiło, żeby zadać niewygodne pytanie – A ile dostanę rabatu? Na co w odpowiedzi usłyszałem ku mojemu zdziwieniu: 5%. I tutaj mnie poniosło. Co??? 5% ? Tyle to się dostaje przy dwóch dywanach (tak gdzieś i kiedyś słyszałem). A przy czterech poproszę 10%. I po raz drugi się zdziwiłem, kiedy usłyszałem, że dobrze.

Wtedy pierwszą rzeczą, jaką pomyślałem - było - jak ja żałuję, że kupiłem wcześniej dwa fotele bez zadania tego niewinnego pytania. A ile jeszcze mogłem zaoszczędzić w trakcie kilkunastu lat życia spędzonego bez targowania się o cenę.

Teraz oczywiście wiem, że ceny nie są święte, a sprzedawcy nie są męczennikami cierpiącymi za miliony grzesznych konsumentów oddających się władaniu drugiego grzechu głównego. Ceny są umowne, niezależnie od ich wielkości (rozmiar nie jest ważny), a umowy zawierane są przez dwie strony. I każda ze stron ma prawo zawrzeć taką umowę, jaka jej odpowiada lub od niej odstąpić. Tak brzmi pierwsze przykazanie Biblii Konsumpcjonizmu.

A oto kilka opowieści z ksiąg historycznych tego dzieła. Jest to historia zarówno wzlotów, jak i upadków, bo jak wiadomo w handlu, jak na wojnie nie liczą się przegrane bitwy, tylko wygrane kampanie.

A błędy czy porażki zwłaszcza własne są bardziej pouczające niż cudze, więc od nieudanych negocjacji warciej zacząć.

Pierwszą, jaką pamiętam porażką negocjacyjną, było spotkanie z bardzo rzadkim systemem i dość ryzykownym, trzeba przyznać, zaczerpniętym z kościelnej tradycji, tyle że zastosowanym w świeckiej sferze profanum. System ten można nazwać „cołaska”. Kiedy pierwszy raz usłyszałem go od pana Edka, który właśnie tak opowiedział na moje pytanie, ile się należy za pomóc w rozładowaniu przyczepy, to przeszedł mnie aż dreszcz. I zacząłem się biedny zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Czemu P. Edek przyglądał się z trudnym do odczytania wyrazem twarzy/oczu/czy czegoś tam jeszcze, co na twarzy wyraz tworzy. Tak więc zaskoczony, spróbowałem zastosować technikę strumienia świadomości czyli powiedzieć, co pierwsze mi na myśl przyjdzie (choć niektórym niestety nic nie przychodzi i wyglądają wcale nieseksownie z otwartymi ustami, więc to niebezpieczna technika) – tutaj wypaliłem, a dwa złote może być? Na co pan Edek jednak zmienił wyraz twarzy na bardziej zdegustowany i powiedział: Eeeee dwa złote, to nieeee… I dalej pozostałem z problemem, jak ocenić cudzą pomoc w biedzie: czy zastosować własny przelicznik czasu na pieniądze czyli dać mu tyle, ile sam bym wziął za tyle minut mojej pracy, czy też trzymać się rynkowej oceny wartości tego typu pracy czyli niewykwalifikowanej pracy niewymagającej zdolności operatywnych, manualnych czy szybkiego uczenia się. W końcu zapłaciłem mu więcej niż powinienem, na co On zgodnie przystał. Natomiast ja pozostałem z pewnym absmakiem, że chyba straciłem na tej transakcji, co zresztą próbowałem racjonalizować ex post, że może dzięki mojej hojności p. Edek następnym razem jeszcze chętniej będzie skłonny mi pomóc; co się tylko częściowo potwierdziło. Po prostu pomagał tylko wtedy, kiedy miał ochotę i za „co łaska”, chociaż nie za „dwa złote,… „

Tak więc w tym przypadku strategię „cołaska” można ocenić jako bardzo wysublimowaną i perfidną, gdyż jedna ze stron przerzuca cały trud negocjacyjny na drugą stronę, zadowalając się jedynie pilnowaniem, aby ostateczna cena nie był niższa od minimalnej a priori. Jest ona również dla jednej ze stron bardziej wyczerpująca emocjonalnie, ponieważ nieuchronnie wciąga w pułapkę empatii, która jak wiadomo sprzyja interesom drugiej ze stron.

Drugą porażką, którą dotkliwie pamiętam, były negocjacje z p. Leszkiem, specjalistą od wszystkiego i niczego, z którym oczywiście wcześniej się umówiłem, co do wysokości wynagrodzenia, co na nic się zdało, ponieważ plan naprawy przeciekającej obudowy wanny wyewoluował w stronę nowej obudowy i jak słusznie podnosił po robocie p. Leszek – że więcej się napracował – to jednak koszt naprawy nie był proporcjonalny w stosunku do zwiększonego nakładu pracy. I to próbowaliśmy ustalić. To znaczy ja próbowałem ustalić nową adekwatną ceną, natomiast p. Leszek zastosował umiejętnie technikę „zdartej płyty” i po prostu uporczywie powtarzał, jak bardzo się więcej napracował na swoją nową, ulepszoną zapłatę. Po kilkunastu minutach pozornego dialogu uznałem wyższość techniki przeciwnika i poniosłem sromotną klęskę, z którą się nigdy nie pogodziłem.

Teraz zdaję sobie sprawę, że niedostatecznie wykorzystałem swoje atuty m.in. to, że przecież walka odbywała się na moim terenie i miałem przecież zgromadzone większe zapasy do przetrzymania przeciwnika, aż się zmęczy lub padnie z głodu (bo przecież zjadł już swoje drugie śniadania).

Mogłem również zastosować niedawno dopiero poznaną technikę w warsztacie samochodowym – skoro nie uzgodniliście ze mną ceny naprawy, to zabierzcie sobie swój rezystor dmuchawy, a ja dalej będę jeździł bez klimatyzacji (w końcu przetrwałem już najgorsze czyli 20. stopniowe mrozy). A p. Leszek mógł przecież łatwo doprowadzić do stanu sprzed awarii.

Trzecią i nie ostatnią bynajmniej porażkę poniosłem w negocjacjach ze stroną występującą w pozycji monopolisty. A mianowicie zamieszczałem serię ogłoszeń na cały miesiąc w gazecie, czytanej przez grupę odbiorców, na których mi zależało. Koszt ogłoszeń był niewielki, bo wynosił około 18. złotych, lecz wychodząc z założenie, że rozmiar się nie liczy i jak mawiał stary Pitagoras – wszystko jest liczbą (więc co za różnica, która liczba?) – postanowiłem zmienić stosunek liczbowy na swoją korzyść i zapytałem, jaki dostanę rabat? Na co Pani ze smutnym wyrazem na twarzy odpowiedziała mi, że przy takiej niskiej kwocie nie dostanę żadnego rabatu, co innego gdybym wykupił ogłoszenia na pół roku – to wtedy dostałbym i tutaj pani wyjęła kalkulator, policzyła i rzekła: 5%.

Tym razem to ja posmutniałem, bo w większości przypadków za samo pytanie o rabat dostaje się pięć procent (czasami nawet nie trzeba pytać, bo 5%. - rabat wliczany jest bez proszenia, o czym informuje się klienta na początku zapewne po to, by mu zaoszczędzić wstydu targowania się lub uzasadnić niemożność przyznania mu większego rabatu – Jak to?! Przecież już Panu daliśmy rabat). I kiedy tak popatrzyłem na Panią i jej czworo nicnierobiących kolegów przy oddzielnych stanowiskach każdy (nie licząc dwóch recepcjonistek – o dwóch za dużo co najmniej) zrozumiałem dwie rzeczy:

  1. przedsiębiorstwo to znajduje się jeszcze przed restrukturyzacją (internetowe portale ogłoszeniowe są już daleko z przodu) i albo się dostosują albo nie przetrwają.
  2. nie jestem tu w charakterze wykładowcy marketingu, żeby na swoim świetlanym przykładzie przedstawiać, jak niskie kwoty można negocjować (tak samo jak będąc w sanatorium, nie powinienem naprawiać zerwanej firanki, bo jestem tam w roli pacjenta, a nie czarodzieja Złotej Rączki, a poza tym mogę spaść i nigdy stamtąd nie wyjść.

Tak więc nic nie powiedziałem, zapłaciłem i wyszedłem (na marginesie dodam, że moje rozpoznanie złej kondycji gazety potwierdziło się w następnym miesiącu, kiedy to zleciłem przez telefon zgodnie ze wszystkim procedurami załatwionym przy pierwszej wizycie – powtórzenie serii ogłoszeń. I kiedy pełen ufności sprawdziłem pod koniec miesiąca, czy ogłoszenia się ukazały, to okazało się, że nie. Na moje naiwne pytanie: dlaczego? – dowiedziałem się, że zawieruszyły się w recepcji (sic! za dużo w niej osób) dokumenty niezbędne do przeprowadzenie operacji zlecania ogłoszenia przez telefon, a później Pani, z którą rozmawiałem, wybrała się na urlop…

W tej sytuacji pomyślałem jeszcze raz o dwóch rzeczach jak wyżej.

A skoro już mowa o świetnych przykładach, jak i ile można negocjować - to klejnotem w koronie jest transakcja, jaką zawarłem w laboratorium, zlecając badanie moczu (od razu dodam, że nie znam wyników tego badania, bo to nie był mój mocz). Otóż badanie moczu miało kosztować całe siedem złotych i gdy grzebałem w portfelu, żeby zapłacić i wcale mi nie było w głowie się targować, ponieważ cały mój organizm wytężał wszystkie siły, by odeprzeć ataki wrogich bakterii i wirusów kłębiących się i czyhających wokół – to wtedy usłyszałem głos laborantki – Poproszę drobne, jak Pan ma. Błyskawicznie przeliczyłem, że mam tylko sześć złotych i trzydzieści groszy i odparowałem: Dam Pani drobne, jak Pani mi da 10% rabatu. Postąpiliśmy tutaj jak prawdziwi starożytni Indianie według zasady Do ut des (daję, żebyś dał) i rozeszliśmy się w pokoju. Dlatego też zawsze ciepło wspominam tę transakcję.

Udanych dla mnie negocjacji było oczywiście więcej, chociaż w tym miejscu chciałbym zawrzeć jeszcze dwie uwagi uniwersalne na temat stosunków handlowych.

Pierwsza dotyczy sytuacji, kiedy prawie w ogóle nie negocjuję stawki. Jedną z nich jest koszt koszyka grzybów. Dlaczego? Nie wiem. Może jest to związane z obawą o swoje życie. To trochę tak, jak negocjowanie z człowiekiem trzymającym ostry nóż przy naszym gardle. Czy puści nas wolno i cało za dwadzieścia złotych, czy da nam 5% rabatu? Mówię w tej analogii oczywiście o bardzo prawdopodobnym zatruciu, jednym niewłaściwym grzybkiem, który wygląda całkiem, jak inne jadalne. Podobnie targowanie się o gotowe jedzenie, którego przygotowywania nie mamy okazji obserwować, grozi tym sam, co zatrucie grzybami. A w każdym razie późniejsze deliberacje, co tak naprawdę w nim było nie tak, nie poprawiają naszej sytuacji. Innym przykładem jest praca człowieka, którą mam okazję obserwować od początku do końca. Tutaj docenienie wysiłku włożonego w wykonanie pracy jest trudne do uniknięcia. I zawsze kłócić się będą zasady o dopilnowywaniu własnego interesu (Pańskie oko konia tuczy) oraz o niepotrzebnym zawracaniu sobie głowy (Co z oczu, to z serca).

Druga uwaga dotyczy chciwości, pazerności i tego, gdzie przebiega granica między własnym interesem, a dobrym interesem. Czy wymienione cechy są wrodzone czy też nabyte. Czy można nad nimi panować? Nawet trzeba. Zwłaszcza w imię swojego interesu. Najlepiej chyba widać to na przykładzie wielokrotnych transakcji. Kontrahent, któremu na każdą próbę negocjacji trzykrotnie odpowiedzieliśmy nie, najprawdopodobniej zmuszony koniecznością zawrze umowę niekorzystną dla siebie i zaraz po tym zacznie rozglądać się za innym rozwiązaniem korzystniejszym dla siebie. Tak więc bardziej dalekowzrocznym jest, by obie strony były zadowolone choć trochę, niż gdyby tylko jedna miała jednorazowo zaznać pełni szczęścia już tu na ziemi i utrzymać swoje stanowisko. Bo oczywiście pazerność to popadanie w przesadę w dostarczaniu sobie maksimum przyjemności w jak najkrótszym czasie i tym się od głupoty różni, że nad chciwością można zapanować, a nie – nad głupotą. Czego przede wszystkim sobie życzę.