środa, 12 maja 2010

Opis obyczajów i negocjacji na podstawie własnego doświadczenia i innych w ciągu lat kilku minionych.

Negocjacje zacząłem prowadzić dokładnie cztery lata temu. Wcześniej nie próbowałem, ponieważ obawiałem się usłyszeć: nie – w odpowiedzi. Poza tym naiwnie zakładałem, że ceny są ustalone uczciwie, niezmienialne i są po to, żeby je szanować. Tak samo, jak sprzedawców. Domaganie się obniżenia ceny kojarzyło mi się z wizją głodujących dzieci czekających na powrót taty z pracy, który przyniesie kawałek ciężko zarobionego chleba dla oczekującego w ciszy licznie skupionego potomstwa.

Co zatem sprawiło, że zmieniłem zdanie i zachowanie? Złożyło się na to kilka czynników i żeby nie popadać w przesadę, doszukiwaniem się przyczyn w swoim życiu płodowym, wpływie chimerycznego usposobienia El Niño czy sprawcy pierwszej przyczyny (motor primi causae) – powiem wprost: dlatego że spróbowałem. Poszedłem za radą Oskara Wilde’a – że najlepszym sposobem na zwalczenie pokusy, jest jej ulec; a także za radą Marilyn Monroe – Pieniądze szczęścia nie dają, zakupy – tak.

Nie mogę przecenić również wpływu wyższej konieczności pod postacią – następstw przeprowadzki do większego lokalu i nieuniknionych zakupów niezbędnych w nim sprzętów i ruchomości. Epifanii doznałem w sklepie z szyldem Carpet Right, kiedy podczas zakupu czterech dywanów, analizowałem właśnie nazwę firmy (którą przetłumaczyłem sobie bez trudności jako Jedynie Słuszny Dywan) i zastanawiałem się, czy przypadkiem pod przykrywką tego przedsiębiorstwa nie działa jakaś sekta, czy też szajka terrorystyczna.

I wtedy coś mnie podkusiło, żeby zadać niewygodne pytanie – A ile dostanę rabatu? Na co w odpowiedzi usłyszałem ku mojemu zdziwieniu: 5%. I tutaj mnie poniosło. Co??? 5% ? Tyle to się dostaje przy dwóch dywanach (tak gdzieś i kiedyś słyszałem). A przy czterech poproszę 10%. I po raz drugi się zdziwiłem, kiedy usłyszałem, że dobrze.

Wtedy pierwszą rzeczą, jaką pomyślałem - było - jak ja żałuję, że kupiłem wcześniej dwa fotele bez zadania tego niewinnego pytania. A ile jeszcze mogłem zaoszczędzić w trakcie kilkunastu lat życia spędzonego bez targowania się o cenę.

Teraz oczywiście wiem, że ceny nie są święte, a sprzedawcy nie są męczennikami cierpiącymi za miliony grzesznych konsumentów oddających się władaniu drugiego grzechu głównego. Ceny są umowne, niezależnie od ich wielkości (rozmiar nie jest ważny), a umowy zawierane są przez dwie strony. I każda ze stron ma prawo zawrzeć taką umowę, jaka jej odpowiada lub od niej odstąpić. Tak brzmi pierwsze przykazanie Biblii Konsumpcjonizmu.

A oto kilka opowieści z ksiąg historycznych tego dzieła. Jest to historia zarówno wzlotów, jak i upadków, bo jak wiadomo w handlu, jak na wojnie nie liczą się przegrane bitwy, tylko wygrane kampanie.

A błędy czy porażki zwłaszcza własne są bardziej pouczające niż cudze, więc od nieudanych negocjacji warciej zacząć.

Pierwszą, jaką pamiętam porażką negocjacyjną, było spotkanie z bardzo rzadkim systemem i dość ryzykownym, trzeba przyznać, zaczerpniętym z kościelnej tradycji, tyle że zastosowanym w świeckiej sferze profanum. System ten można nazwać „cołaska”. Kiedy pierwszy raz usłyszałem go od pana Edka, który właśnie tak odpowiedział na moje pytanie, ile się należy za pomóc w rozładowaniu przyczepy, to przeszedł mnie aż dreszcz. I zacząłem się biedny zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Czemu P. Edek przyglądał się z trudnym do odczytania wyrazem twarzy/oczu/czy czegoś tam jeszcze, co na twarzy wyraz tworzy. Tak więc zaskoczony, spróbowałem zastosować technikę strumienia świadomości czyli powiedzieć, co pierwsze mi na myśl przyjdzie (choć niektórym niestety nic nie przychodzi i wyglądają wcale nieseksownie z otwartymi ustami, więc to niebezpieczna technika) – tutaj wypaliłem, a dwa złote może być? Na co pan Edek jednak zmienił wyraz twarzy na bardziej zdegustowany i powiedział: Eeeee dwa złote, to nieeee… I dalej pozostałem z problemem, jak ocenić cudzą pomoc w biedzie: czy zastosować własny przelicznik czasu na pieniądze czyli dać mu tyle, ile sam bym wziął za tyle minut mojej pracy, czy też trzymać się rynkowej oceny wartości tego typu pracy czyli niewykwalifikowanej pracy niewymagającej zdolności operatywnych, manualnych czy szybkiego uczenia się. W końcu zapłaciłem mu więcej niż powinienem, na co On zgodnie przystał. Natomiast ja pozostałem z pewnym absmakiem, że chyba straciłem na tej transakcji, co zresztą próbowałem racjonalizować ex post, że może dzięki mojej hojności p. Edek następnym razem jeszcze chętniej będzie skłonny mi pomóc; co się tylko częściowo potwierdziło. Po prostu pomagał tylko wtedy, kiedy miał ochotę i za „co łaska”, chociaż nie za „dwa złote,… „

Tak więc w tym przypadku strategię „cołaska” można ocenić jako bardzo wysublimowaną i perfidną, gdyż jedna ze stron przerzuca cały trud negocjacyjny na drugą stronę, zadowalając się jedynie pilnowaniem, aby ostateczna cena nie był niższa od minimalnej a priori. Jest ona również dla jednej ze stron bardziej wyczerpująca emocjonalnie, ponieważ nieuchronnie wciąga w pułapkę empatii, która jak wiadomo sprzyja interesom drugiej ze stron.

Drugą porażką, którą dotkliwie pamiętam, były negocjacje z p. Leszkiem, specjalistą od wszystkiego i niczego, z którym oczywiście wcześniej się umówiłem, co do wysokości wynagrodzenia, co na nic się zdało, ponieważ plan naprawy przeciekającej obudowy wanny wyewoluował w stronę nowej obudowy i jak słusznie podnosił po robocie p. Leszek – że więcej się napracował – to jednak koszt naprawy nie był proporcjonalny w stosunku do zwiększonego nakładu pracy. I to próbowaliśmy ustalić. To znaczy ja próbowałem ustalić nową adekwatną ceną, natomiast p. Leszek zastosował umiejętnie technikę „zdartej płyty” i po prostu uporczywie powtarzał, jak bardzo się więcej napracował na swoją nową, ulepszoną zapłatę. Po kilkunastu minutach pozornego dialogu uznałem wyższość techniki przeciwnika i poniosłem sromotną klęskę, z którą się nigdy nie pogodziłem.

Teraz zdaję sobie sprawę, że niedostatecznie wykorzystałem swoje atuty m.in. to, że przecież walka odbywała się na moim terenie i miałem przecież zgromadzone większe zapasy do przetrzymania przeciwnika, aż się zmęczy lub padnie z głodu (bo przecież zjadł już swoje drugie śniadania).

Mogłem również zastosować niedawno dopiero poznaną technikę w warsztacie samochodowym – skoro nie uzgodniliście ze mną ceny naprawy, to zabierzcie sobie swój rezystor dmuchawy, a ja dalej będę jeździł bez klimatyzacji (w końcu przetrwałem już najgorsze czyli 20. stopniowe mrozy). A p. Leszek mógł przecież łatwo doprowadzić do stanu sprzed awarii.

Trzecią i nie ostatnią bynajmniej porażkę poniosłem w negocjacjach ze stroną występującą w pozycji monopolisty. A mianowicie zamieszczałem serię ogłoszeń na cały miesiąc w gazecie, czytanej przez grupę odbiorców, na których mi zależało. Koszt ogłoszeń był niewielki, bo wynosił około 18. złotych, lecz wychodząc z założenie, że rozmiar się nie liczy i jak mawiał stary Pitagoras – wszystko jest liczbą (więc co za różnica, która liczba?) – postanowiłem zmienić stosunek liczbowy na swoją korzyść i zapytałem, jaki dostanę rabat? Na co Pani ze smutnym wyrazem na twarzy odpowiedziała mi, że przy takiej niskiej kwocie nie dostanę żadnego rabatu, co innego gdybym wykupił ogłoszenia na pół roku – to wtedy dostałbym i tutaj pani wyjęła kalkulator, policzyła i rzekła: 5%.

Tym razem to ja posmutniałem, bo w większości przypadków za samo pytanie o rabat dostaje się pięć procent (czasami nawet nie trzeba pytać, bo 5%. - rabat wliczany jest bez proszenia, o czym informuje się klienta na początku zapewne po to, by mu zaoszczędzić wstydu targowania się lub uzasadnić niemożność przyznania mu większego rabatu – Jak to?! Przecież już Panu daliśmy rabat). I kiedy tak popatrzyłem na Panią i jej czworo nicnierobiących kolegów przy oddzielnych stanowiskach każdy (nie licząc dwóch recepcjonistek – o dwóch za dużo co najmniej) zrozumiałem dwie rzeczy:

  1. przedsiębiorstwo to znajduje się jeszcze przed restrukturyzacją (internetowe portale ogłoszeniowe są już daleko z przodu) i albo się dostosują albo nie przetrwają.
  2. nie jestem tu w charakterze wykładowcy marketingu, żeby na swoim świetlanym przykładzie przedstawiać, jak niskie kwoty można negocjować (tak samo jak będąc w sanatorium, nie powinienem naprawiać zerwanej firanki, bo jestem tam w roli pacjenta, a nie czarodzieja Złotej Rączki, a poza tym mogę spaść i nigdy stamtąd nie wyjść.

Tak więc nic nie powiedziałem, zapłaciłem i wyszedłem (na marginesie dodam, że moje rozpoznanie złej kondycji gazety potwierdziło się w następnym miesiącu, kiedy to zleciłem przez telefon zgodnie ze wszystkim procedurami załatwionym przy pierwszej wizycie – powtórzenie serii ogłoszeń. I kiedy pełen ufności sprawdziłem pod koniec miesiąca, czy ogłoszenia się ukazały, to okazało się, że nie. Na moje naiwne pytanie: dlaczego? – dowiedziałem się, że zawieruszyły się w recepcji (sic! za dużo w niej osób) dokumenty niezbędne do przeprowadzenie operacji zlecania ogłoszenia przez telefon, a później Pani, z którą rozmawiałem, wybrała się na urlop…

W tej sytuacji pomyślałem jeszcze raz o dwóch rzeczach jak wyżej.

A skoro już mowa o świetnych przykładach, jak i ile można negocjować - to klejnotem w koronie jest transakcja, jaką zawarłem w laboratorium, zlecając badanie moczu (od razu dodam, że nie znam wyników tego badania, bo to nie był mój mocz). Otóż badanie moczu miało kosztować całe siedem złotych i gdy grzebałem w portfelu, żeby zapłacić i wcale mi nie było w głowie się targować, ponieważ cały mój organizm wytężał wszystkie siły, by odeprzeć ataki wrogich bakterii i wirusów kłębiących się i czyhających wokół – to wtedy usłyszałem głos laborantki – Poproszę drobne, jak Pan ma. Błyskawicznie przeliczyłem, że mam tylko sześć złotych i trzydzieści groszy i odparowałem: Dam Pani drobne, jak Pani mi da 10% rabatu. Postąpiliśmy tutaj jak prawdziwi starożytni Indianie według zasady Do ut des (daję, żebyś dał) i rozeszliśmy się w pokoju. Dlatego też zawsze ciepło wspominam tę transakcję.

Udanych dla mnie negocjacji było oczywiście więcej, chociaż w tym miejscu chciałbym zawrzeć jeszcze dwie uwagi uniwersalne na temat stosunków handlowych.

Pierwsza dotyczy sytuacji, kiedy prawie w ogóle nie negocjuję stawki. Jedną z nich jest koszt koszyka grzybów. Dlaczego? Nie wiem. Może jest to związane z obawą o swoje życie. To trochę tak, jak negocjowanie z człowiekiem trzymającym ostry nóż przy naszym gardle. Czy puści nas wolno i cało za dwadzieścia złotych, czy da nam 5% rabatu? Mówię w tej analogii oczywiście o bardzo prawdopodobnym zatruciu, jednym niewłaściwym grzybkiem, który wygląda całkiem, jak inne jadalne. Podobnie targowanie się o gotowe jedzenie, którego przygotowywania nie mamy okazji obserwować, grozi tym sam, co zatrucie grzybami. A w każdym razie późniejsze deliberacje, co tak naprawdę w nim było nie tak, nie poprawiają naszej sytuacji. Innym przykładem jest praca człowieka, którą mam okazję obserwować od początku do końca. Tutaj docenienie wysiłku włożonego w wykonanie pracy jest trudne do uniknięcia. I zawsze kłócić się będą zasady o dopilnowywaniu własnego interesu (Pańskie oko konia tuczy) oraz o niepotrzebnym zawracaniu sobie głowy (Co z oczu, to z serca).

Druga uwaga dotyczy chciwości, pazerności i tego, gdzie przebiega granica między własnym interesem, a dobrym interesem. Czy wymienione cechy są wrodzone czy też nabyte. Czy można nad nimi panować? Nawet trzeba. Zwłaszcza w imię swojego interesu. Najlepiej chyba widać to na przykładzie wielokrotnych transakcji. Kontrahent, któremu na każdą próbę negocjacji trzykrotnie odpowiedzieliśmy nie, najprawdopodobniej zmuszony koniecznością zawrze umowę niekorzystną dla siebie i zaraz po tym zacznie rozglądać się za innym rozwiązaniem korzystniejszym dla siebie. Tak więc bardziej dalekowzrocznym jest, by obie strony były zadowolone choć trochę, niż gdyby tylko jedna miała jednorazowo zaznać pełni szczęścia już tu na ziemi i utrzymać swoje stanowisko. Bo oczywiście pazerność to popadanie w przesadę w dostarczaniu sobie maksimum przyjemności w jak najkrótszym czasie i tym się od głupoty różni, że nad chciwością można zapanować, a nie – nad głupotą. Czego przede wszystkim sobie życzę.

Opis obyczajów i negocjacji na podstawie własnego doświadczenia i innych w ciągu lat kilku minionych.

Opis obyczajów i negocjacji na podstawie własnego doświadczenia i innych w ciągu lat kilku minionych.

Negocjacje zacząłem prowadzić dokładnie cztery lata temu. Wcześniej nie próbowałem, ponieważ obawiałem się usłyszeć: nie – w odpowiedzi. Poza tym naiwnie zakładałem, że ceny są ustalone uczciwie, niezmienialne i są po to, żeby je szanować. Tak samo, jak sprzedawców. Domaganie się obniżenia ceny kojarzyło mi się z wizją głodujących dzieci czekających na powrót taty z pracy, który przyniesie kawałek ciężko zarobionego chleba dla oczekującego w ciszy licznie skupionego potomstwa.

Co zatem sprawiło, że zmieniłem zdanie i zachowanie? Złożyło się na to kilka czynników i żeby nie popadać w przesadę, doszukiwaniem się przyczyn w swoim życiu płodowym, wpływie chimerycznego usposobienia El Niño czy sprawcy pierwszej przyczyny (motor primi causae) – powiem wprost: dlatego że spróbowałem. Poszedłem za radą Oskara Wilde’a – że najlepszym sposobem na zwalczenie pokusy, jest jej ulec; a także za radą Marilyn Monroe – Pieniądze szczęścia nie dają, zakupy – tak.

Nie mogę przecenić również wpływu wyższej konieczności pod postacią – następstw przeprowadzki do większego lokalu i nieuniknionych zakupów niezbędnych w nim sprzętów i ruchomości. Epifanii doznałem w sklepie z szyldem Carpet Right, kiedy podczas zakupu czterech dywanów, analizowałem właśnie nazwę firmy (którą przetłumaczyłem sobie bez trudności jako Jedynie Słuszny Dywan) i zastanawiałem się, czy przypadkiem pod przykrywką tego przedsiębiorstwa nie działa jakaś sekta, czy też szajka terrorystyczna.

I wtedy coś mnie podkusiło, żeby zadać niewygodne pytanie – A ile dostanę rabatu? Na co w odpowiedzi usłyszałem ku mojemu zdziwieniu: 5%. I tutaj mnie poniosło. Co??? 5% ? Tyle to się dostaje przy dwóch dywanach (tak gdzieś i kiedyś słyszałem). A przy czterech poproszę 10%. I po raz drugi się zdziwiłem, kiedy usłyszałem, że dobrze.

Wtedy pierwszą rzeczą, jaką pomyślałem - było - jak ja żałuję, że kupiłem wcześniej dwa fotele bez zadania tego niewinnego pytania. A ile jeszcze mogłem zaoszczędzić w trakcie kilkunastu lat życia spędzonego bez targowania się o cenę.

Teraz oczywiście wiem, że ceny nie są święte, a sprzedawcy nie są męczennikami cierpiącymi za miliony grzesznych konsumentów oddających się władaniu drugiego grzechu głównego. Ceny są umowne, niezależnie od ich wielkości (rozmiar nie jest ważny), a umowy zawierane są przez dwie strony. I każda ze stron ma prawo zawrzeć taką umowę, jaka jej odpowiada lub od niej odstąpić. Tak brzmi pierwsze przykazanie Biblii Konsumpcjonizmu.

A oto kilka opowieści z ksiąg historycznych tego dzieła. Jest to historia zarówno wzlotów, jak i upadków, bo jak wiadomo w handlu, jak na wojnie nie liczą się przegrane bitwy, tylko wygrane kampanie.

A błędy czy porażki zwłaszcza własne są bardziej pouczające niż cudze, więc od nieudanych negocjacji warciej zacząć.

Pierwszą, jaką pamiętam porażką negocjacyjną, było spotkanie z bardzo rzadkim systemem i dość ryzykownym, trzeba przyznać, zaczerpniętym z kościelnej tradycji, tyle że zastosowanym w świeckiej sferze profanum. System ten można nazwać „cołaska”. Kiedy pierwszy raz usłyszałem go od pana Edka, który właśnie tak opowiedział na moje pytanie, ile się należy za pomóc w rozładowaniu przyczepy, to przeszedł mnie aż dreszcz. I zacząłem się biedny zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Czemu P. Edek przyglądał się z trudnym do odczytania wyrazem twarzy/oczu/czy czegoś tam jeszcze, co na twarzy wyraz tworzy. Tak więc zaskoczony, spróbowałem zastosować technikę strumienia świadomości czyli powiedzieć, co pierwsze mi na myśl przyjdzie (choć niektórym niestety nic nie przychodzi i wyglądają wcale nieseksownie z otwartymi ustami, więc to niebezpieczna technika) – tutaj wypaliłem, a dwa złote może być? Na co pan Edek jednak zmienił wyraz twarzy na bardziej zdegustowany i powiedział: Eeeee dwa złote, to nieeee… I dalej pozostałem z problemem, jak ocenić cudzą pomoc w biedzie: czy zastosować własny przelicznik czasu na pieniądze czyli dać mu tyle, ile sam bym wziął za tyle minut mojej pracy, czy też trzymać się rynkowej oceny wartości tego typu pracy czyli niewykwalifikowanej pracy niewymagającej zdolności operatywnych, manualnych czy szybkiego uczenia się. W końcu zapłaciłem mu więcej niż powinienem, na co On zgodnie przystał. Natomiast ja pozostałem z pewnym absmakiem, że chyba straciłem na tej transakcji, co zresztą próbowałem racjonalizować ex post, że może dzięki mojej hojności p. Edek następnym razem jeszcze chętniej będzie skłonny mi pomóc; co się tylko częściowo potwierdziło. Po prostu pomagał tylko wtedy, kiedy miał ochotę i za „co łaska”, chociaż nie za „dwa złote,… „

Tak więc w tym przypadku strategię „cołaska” można ocenić jako bardzo wysublimowaną i perfidną, gdyż jedna ze stron przerzuca cały trud negocjacyjny na drugą stronę, zadowalając się jedynie pilnowaniem, aby ostateczna cena nie był niższa od minimalnej a priori. Jest ona również dla jednej ze stron bardziej wyczerpująca emocjonalnie, ponieważ nieuchronnie wciąga w pułapkę empatii, która jak wiadomo sprzyja interesom drugiej ze stron.

Drugą porażką, którą dotkliwie pamiętam, były negocjacje z p. Leszkiem, specjalistą od wszystkiego i niczego, z którym oczywiście wcześniej się umówiłem, co do wysokości wynagrodzenia, co na nic się zdało, ponieważ plan naprawy przeciekającej obudowy wanny wyewoluował w stronę nowej obudowy i jak słusznie podnosił po robocie p. Leszek – że więcej się napracował – to jednak koszt naprawy nie był proporcjonalny w stosunku do zwiększonego nakładu pracy. I to próbowaliśmy ustalić. To znaczy ja próbowałem ustalić nową adekwatną ceną, natomiast p. Leszek zastosował umiejętnie technikę „zdartej płyty” i po prostu uporczywie powtarzał, jak bardzo się więcej napracował na swoją nową, ulepszoną zapłatę. Po kilkunastu minutach pozornego dialogu uznałem wyższość techniki przeciwnika i poniosłem sromotną klęskę, z którą się nigdy nie pogodziłem.

Teraz zdaję sobie sprawę, że niedostatecznie wykorzystałem swoje atuty m.in. to, że przecież walka odbywała się na moim terenie i miałem przecież zgromadzone większe zapasy do przetrzymania przeciwnika, aż się zmęczy lub padnie z głodu (bo przecież zjadł już swoje drugie śniadania).

Mogłem również zastosować niedawno dopiero poznaną technikę w warsztacie samochodowym – skoro nie uzgodniliście ze mną ceny naprawy, to zabierzcie sobie swój rezystor dmuchawy, a ja dalej będę jeździł bez klimatyzacji (w końcu przetrwałem już najgorsze czyli 20. stopniowe mrozy). A p. Leszek mógł przecież łatwo doprowadzić do stanu sprzed awarii.

Trzecią i nie ostatnią bynajmniej porażkę poniosłem w negocjacjach ze stroną występującą w pozycji monopolisty. A mianowicie zamieszczałem serię ogłoszeń na cały miesiąc w gazecie, czytanej przez grupę odbiorców, na których mi zależało. Koszt ogłoszeń był niewielki, bo wynosił około 18. złotych, lecz wychodząc z założenie, że rozmiar się nie liczy i jak mawiał stary Pitagoras – wszystko jest liczbą (więc co za różnica, która liczba?) – postanowiłem zmienić stosunek liczbowy na swoją korzyść i zapytałem, jaki dostanę rabat? Na co Pani ze smutnym wyrazem na twarzy odpowiedziała mi, że przy takiej niskiej kwocie nie dostanę żadnego rabatu, co innego gdybym wykupił ogłoszenia na pół roku – to wtedy dostałbym i tutaj pani wyjęła kalkulator, policzyła i rzekła: 5%.

Tym razem to ja posmutniałem, bo w większości przypadków za samo pytanie o rabat dostaje się pięć procent (czasami nawet nie trzeba pytać, bo 5%. - rabat wliczany jest bez proszenia, o czym informuje się klienta na początku zapewne po to, by mu zaoszczędzić wstydu targowania się lub uzasadnić niemożność przyznania mu większego rabatu – Jak to?! Przecież już Panu daliśmy rabat). I kiedy tak popatrzyłem na Panią i jej czworo nicnierobiących kolegów przy oddzielnych stanowiskach każdy (nie licząc dwóch recepcjonistek – o dwóch za dużo co najmniej) zrozumiałem dwie rzeczy:

  1. przedsiębiorstwo to znajduje się jeszcze przed restrukturyzacją (internetowe portale ogłoszeniowe są już daleko z przodu) i albo się dostosują albo nie przetrwają.
  2. nie jestem tu w charakterze wykładowcy marketingu, żeby na swoim świetlanym przykładzie przedstawiać, jak niskie kwoty można negocjować (tak samo jak będąc w sanatorium, nie powinienem naprawiać zerwanej firanki, bo jestem tam w roli pacjenta, a nie czarodzieja Złotej Rączki, a poza tym mogę spaść i nigdy stamtąd nie wyjść.

Tak więc nic nie powiedziałem, zapłaciłem i wyszedłem (na marginesie dodam, że moje rozpoznanie złej kondycji gazety potwierdziło się w następnym miesiącu, kiedy to zleciłem przez telefon zgodnie ze wszystkim procedurami załatwionym przy pierwszej wizycie – powtórzenie serii ogłoszeń. I kiedy pełen ufności sprawdziłem pod koniec miesiąca, czy ogłoszenia się ukazały, to okazało się, że nie. Na moje naiwne pytanie: dlaczego? – dowiedziałem się, że zawieruszyły się w recepcji (sic! za dużo w niej osób) dokumenty niezbędne do przeprowadzenie operacji zlecania ogłoszenia przez telefon, a później Pani, z którą rozmawiałem, wybrała się na urlop…

W tej sytuacji pomyślałem jeszcze raz o dwóch rzeczach jak wyżej.

A skoro już mowa o świetnych przykładach, jak i ile można negocjować - to klejnotem w koronie jest transakcja, jaką zawarłem w laboratorium, zlecając badanie moczu (od razu dodam, że nie znam wyników tego badania, bo to nie był mój mocz). Otóż badanie moczu miało kosztować całe siedem złotych i gdy grzebałem w portfelu, żeby zapłacić i wcale mi nie było w głowie się targować, ponieważ cały mój organizm wytężał wszystkie siły, by odeprzeć ataki wrogich bakterii i wirusów kłębiących się i czyhających wokół – to wtedy usłyszałem głos laborantki – Poproszę drobne, jak Pan ma. Błyskawicznie przeliczyłem, że mam tylko sześć złotych i trzydzieści groszy i odparowałem: Dam Pani drobne, jak Pani mi da 10% rabatu. Postąpiliśmy tutaj jak prawdziwi starożytni Indianie według zasady Do ut des (daję, żebyś dał) i rozeszliśmy się w pokoju. Dlatego też zawsze ciepło wspominam tę transakcję.

Udanych dla mnie negocjacji było oczywiście więcej, chociaż w tym miejscu chciałbym zawrzeć jeszcze dwie uwagi uniwersalne na temat stosunków handlowych.

Pierwsza dotyczy sytuacji, kiedy prawie w ogóle nie negocjuję stawki. Jedną z nich jest koszt koszyka grzybów. Dlaczego? Nie wiem. Może jest to związane z obawą o swoje życie. To trochę tak, jak negocjowanie z człowiekiem trzymającym ostry nóż przy naszym gardle. Czy puści nas wolno i cało za dwadzieścia złotych, czy da nam 5% rabatu? Mówię w tej analogii oczywiście o bardzo prawdopodobnym zatruciu, jednym niewłaściwym grzybkiem, który wygląda całkiem, jak inne jadalne. Podobnie targowanie się o gotowe jedzenie, którego przygotowywania nie mamy okazji obserwować, grozi tym sam, co zatrucie grzybami. A w każdym razie późniejsze deliberacje, co tak naprawdę w nim było nie tak, nie poprawiają naszej sytuacji. Innym przykładem jest praca człowieka, którą mam okazję obserwować od początku do końca. Tutaj docenienie wysiłku włożonego w wykonanie pracy jest trudne do uniknięcia. I zawsze kłócić się będą zasady o dopilnowywaniu własnego interesu (Pańskie oko konia tuczy) oraz o niepotrzebnym zawracaniu sobie głowy (Co z oczu, to z serca).

Druga uwaga dotyczy chciwości, pazerności i tego, gdzie przebiega granica między własnym interesem, a dobrym interesem. Czy wymienione cechy są wrodzone czy też nabyte. Czy można nad nimi panować? Nawet trzeba. Zwłaszcza w imię swojego interesu. Najlepiej chyba widać to na przykładzie wielokrotnych transakcji. Kontrahent, któremu na każdą próbę negocjacji trzykrotnie odpowiedzieliśmy nie, najprawdopodobniej zmuszony koniecznością zawrze umowę niekorzystną dla siebie i zaraz po tym zacznie rozglądać się za innym rozwiązaniem korzystniejszym dla siebie. Tak więc bardziej dalekowzrocznym jest, by obie strony były zadowolone choć trochę, niż gdyby tylko jedna miała jednorazowo zaznać pełni szczęścia już tu na ziemi i utrzymać swoje stanowisko. Bo oczywiście pazerność to popadanie w przesadę w dostarczaniu sobie maksimum przyjemności w jak najkrótszym czasie i tym się od głupoty różni, że nad chciwością można zapanować, a nie – nad głupotą. Czego przede wszystkim sobie życzę.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Znowu Suzuki

Suzuki Alto

Nie wiem, dlaczego lubię Suzuki. Może z powodu wszechstronności i innowacyjności pana Suzukiego, a może dlatego że spośród innych producentów pojazdów z Japonii marka wydaje się być kwintesencją motoryzacji.
Być może dlatego reklamy w języku polskim tego producenta, tak bardzo odbiegające od tych w j. angielskim, silnie zachęcają do większego wysiłku i docenienia zdolności intelektualnych odbiorców reklamy w kraju (bo w przeciwnym razie odbiorcy całkiem się od nich odwrócą np. http://www.rp.pl/artykul/428149.html - ponad połowa Polaków nie ogląda reklam w telewizji, ponieważ uważa, że są nudne i irytujące).

Najnowsza reklama zasłużonego modelu Suzuki Alto tego dowodzi. Można poza bardzo długim trailerem obejrzeć również w prasie zdjęcie tego samochodu z podpisem Alto. Bohater miejski. Z pewnością pracowali nad tym hasłem wybitni fachowcy i zrobili, co mogli. Jednak jest dysproporcja między wielkością tego auta, a znaczeniem słowa bohater i jednak nieadekwatnością w stosunku do rzeczywistości. Alto nie jest bohaterem, tak jak Suzuki Swift nie jest samochodem sportowym. Chociaż przecież Swift był na tyle szybki, że jego reklama na wyrost nie raziła.Suzuki Swift Swift znaczy szybki
Co można więc zrobić z reklamą Alto? Najlepiej pójść na całość i zaryzykować odrobinę autoironii [sic] np. Najsprytniejsze pierdzikółko w mieście/na drodze i w zagrodzie? Oczywiście to marzenie nie do spełnienia, zobaczyć taką reklamę, ale wciąż pamiętam najbardziej mnemotechniczną reklamę polską (co oznacza najlepszą, bo nie do usunięcia) - Co kropelka sklei, sklei; żadna siła nie rozdzieli.
Chociaż w tym przypadku, jednak obok braku odwagi największą trudnością jest przede wszystkim pochodzenie słowa od wulgaryzmu - ale skoro Pixar, producent Aut nie zapłacił grzywny za używanie publiczne wulgaryzmu, to warto podtrzymać ten precedens.
Można także popuścić wodze fantazji i kontynuując wątek urban legends, nawiązać do Christine i Transformers; i stworzyć historię o samotnym mścicielu samochodziku, który potrafi się przeistoczyć w superbohatera i samodzielnie tępić zło panoszące się na uliczkach każdego miasta (jazda po pijaku, na trzeciego, bez pasów i po pasach) - a przede wszystkim dowieźć swojego właściciela do celu.
Tak zwyczajnie i po prostu można by też napisać:

Najsprytniejszy mobil na ulicy

albo

Samochodzik. Pan Samochodzik.

Primum Post Scriptum: Jadąc za jakimś samochodem (oczywiście Suzuki), zauważyłem inne hasło reklamowe Spirit of Japan. Czasami lepiej nawet nie starać się zrozumieć, co ktoś miał na myśli; bo jak wiadomo rzeczywistość jest dziwniejsza niż fikcja. Tutaj po prostu nasuwa się od razu pytanie: czyj duch albo który? Nie trzeba być zapalonym wielbicielem japońskich horrorów ani znawcą szintoizmu, żeby zastanawiać się nad odpowiedzią i jej nie znaleźć. Chociaż jak się głębiej zastanowić, to najlepszą odpowiedzią będzie, że to duch wszechświata i wszechrzeczy (chociaż może nie aż tak jak w polskim poemacie romantycznym Panta deus - wszystko jest bogiem).

Secundum Post Scriptum: Swoją drogą, ciekawą uwagą podzielił się P. Tymochowicz na temat bohaterów:

To jest tragiczne swoją drogą. Proszę zobaczyć, że po ataku na World Trade Center bohaterami byli strażacy, policjanci, ci którzy ratowali. W Polsce bohaterami są polegli, a nie żywi.




środa, 14 kwietnia 2010

Każdy ma prawo do głupoty, z którego nie musi korzystać

Bezpieczny Przejazd
Kilka dni temu niechętnie skorzystałem z tego prawa (co kosztowało) i mam nadzieję więcej go nie nadużywać.
Już pewien czas temu jadąc samochodem, zamiast skoncentrować się na prowadzeniu samochodu; zaobserwowałem jeden z billboardów kampanii społecznej, również podpisany przez K. Hołowczyca, który zawierał hasło reklamowe - Jedź bezpiecznie. Można oczywiście mieć wątpliwości, co do stosowności treści reklamy w stosunku do jej umieszczania przy drodze i prostego faktu odwracania uwagi od samej drogi, ale w tym przypadku to najmniejsza wątpliwość (bo gdzie indziej postawić billboard z tym hasłem - na dworcu kolejowym?). Większą wątpliwość wzbudza abstrakcyjny charakter przesłania: np. takiego jak na obrazku - Bezpieczny przejazd zależy także od ciebie. Stop. Że co?, że jak?, że ciebie?. Przede wszystkim na pewno nie jest ten przekaz skierowany do kierowców przezornych i rozumnych, którzy jadą z wystarczającą prędkością i do przeczytania i do zatrzymania przed przejazdem kolejowym. Zatem skierowany jest do tych korzystających ze swojego prawa do głupoty i niechętnie czytających, nawet wtedy kiedy znajdują się w poczekalni u dentysty (osobny przypadek stanowią nalepki z napisem uwaga dziecko w samochodzie - tej wielkości, która pozwala je przeczytać tylko w korku lub na czerwonym świetle). Żeby więc złapać króliczka, wcale nie należy gonić go - chyba że akurat to lubimy, lepiej jest myśleć jak króliczek.
Co myśli kierowca łamiący zakazy i nakazy? Czasami strach nawet spróbować sobie to wyobrazić. Najczęściej nic nie myśli. Jak do niego należy się zwracać? Krótko. Po prostu.
Siadaj. Przynieś. Nie dotykaj. Wszelkie sformułowania powyżej jednego słowa, to utrata szansy na trafienie przekazem do świadomej części umysłu króliczka.

Jak ostrzegać przed przejazdem kolejowym? Stój!

Jak namawiać do bezpiecznej jazdy? Wolniej!

Jak namawiać do picia mleka i profilaktyki osteoporozy? Nie kłamiąc: Pij mleko, będziesz wielki. Geny bywają nadrzędne wobec żywieniowych zwyczajów. A nie chodzi tutaj o wychowanie pokolenie gigantów, tylko ludzi ze zdrowym układem kostnym.
Po prostu: Pij mleko. Dawanie obietnic bez pokrycia dzieciom, to również wychowywanie ludzi odpornych na reklamę społeczną i jakikolwiek przekaz publiczny w przyszłości.

P. S. Pan Krzysztof Hołowczyc ze względu na swoją działalność społeczną już teraz zasługuje na określenie nie na wyrost: wielki i jego udział w powyższych kampaniach wzbudza szacunek.

Ad vocem nazw

Pełną swobodę nazywania będziemy mieli wtedy, kiedy zdecydujemy się użyć pozostałych 95 % możliwości na co dzień niewykorzystywanego mózgu (czyli prawdopodobnie wykorzystywanego w pełni i podczas pełni w nocy) i nie będziemy posługiwać się żadnymi racjonalnymi przesłankami (albo tak się nam będzie tylko wydawało) np.

Coto - producent bielizny bawełnianej

Tumi - sklep z częściami samochodowymi (specjalizujący się w tłumikach)

Ejty - agencja pośrednictwa nieruchomości

Noco - agencja towarzyska

Kumnie - agencja pracy tymczasowej

Omnie - salon z oświetleniem

Nieb - zakład pogrzebowy (czyli dom ostatniej posługi)

Akter - kancelaria notarialna

Urko - gabinet lekarski specjalisty urologa

Ramie - usługi budowlano - remontowe

Ktoto - agencja detektywistyczna

W kierunku tym już zresztą niektórzy podążają, jak na przykład producenci z Częstochowy: Tako czy Coneco (co ciekawe jak najbardziej pisana po polsku nazwa polskiej firmy czytana jest - koneko?)










czwartek, 1 kwietnia 2010

Naprawa nazw

Tworzenie nazw firm jest trudniejsze niż wybranie imienia dla dziecka -

(bo w tym przypadku lista imion jest ograniczona, a ponadto nadawanie oryginalnych według własnego pomysłu jest dość ograniczone. Chociaż wystarczy przecież stosować się do kilku zasad autorstwa piszącego te słowa:
1. nie nadawać imienia zaczynającego się od a np. Agnieszka, Aniela itd. Dlaczego? Nie wiem. Może to z powodu nagłosowej samogłoski, która wymaga skoncentrowania dużej energii na początku wypowiadania słowa, a może z powodu skojarzenia z jąkaniem czy innymi nieartykułowanymi dźwiękami związanymi z ziewaniem. To tylko hipotezy wysnuwane ex post niejasnym przeczuciu, że estetycznie i eufonicznie nie jest z imionami.
2. nie nadawać imion ze zbitkami spółgłoskowymi, w którejkolwiek części, bo tutaj stawają na przeszkodzie względy artykulacyjne i po prostu trudno jest wymówić nawet takie niewinne imię jak: Elżbieta.
3. Postarać się, żeby imię współbrzmiało z nazwiskiem - współbrzmienie najlepiej się osiąga przez powtarzanie w bliskim sąsiedztwie tych samych głosek. Jeśli więc ktoś ma na nazwisko Nowak, to niech będzie Iwona. Ponadto łączenie nazwisk pospolitych z imionami egzotycznymi też nie wypada szczęśliwie np. Oliwier Nowak. Tak więc trzy zasady i nie unieszczęśliwiamy człowieka na całe życie) -

tym bardziej, że jak już się coś wymyśli, to później się przyzwyczai, a koszty ewentualnej zmiany są ryzykowne. Dlatego warto jest poświęcić temu zagadnieniu na początku w miarę wystarczająco czasu, żeby już przy samym rejestrowaniu działalności gospodarczej nie pluć sobie w brodę i zastanawiać, czy będę pisał cudzysłów za każdym razem (kilodżule energii), czy za każdym razem będę musiał literować nazwę przez telefon i nie tylko.

A praktyka pokazuje, że dobrych przykładów jest jak na lekarstwo (chociaż w związku ze wzrastającą ilością aptek oraz dostępnością leków bez recepty, przysłowie się dewaluuje) - chociażby producent artykułów dziecięcych: Endo. I może od tego, co dobre, warto zacząć. Jeśli weźmiemy pierwszą lepszą książkę teleadresową (najczęściej będą się one jednak różnić) , to okazuje się, że zapadających i trafnych nazw jest kilka np.

- Transvolt (akumulatory i baterie)
- Diodak (alarmowe systemy)
- Apli-Papli (artykuły dla dzieci)
- Libellule (art. dziecięce)
- Bardamus (agd od nazwisk: Barć i Adamus)
- Luna -Trans (autobusy, przewóz).

Tych mniej fortunnych jest dziesięć razy więcej i tutaj się otwierają możliwości naprawcze np.

zamiast: Akumix (akumulatory i baterie) lepiej brzmi: Kumula, Cumula (zmiana pisowni też słowu dobrze robi)
Autopart (akumulatory i baterie) - Sampart (Samar jest pewnie już zastrzeżony)
Ekomot (akumulatory i baterie) - Moteko (przestawić części zrostu jest najłatwiej)
Esapol (alarmowe systemy) - Polesa, Lesa, Lopes
Polcomplex (alarmowe systemy) - Compol, Compolex
Sempertech (alarmowe systemy) - Empertechs
Europlast (aluminiowe konstrukcje) - Plasturo, Plastero
Stalmont (aluminiowe konstrukcje) - Montals
Andrzbar (aluminiowe konstrukcje) - Anbar, Bardej, Dejbar
Promost (aluminiowe konstrukcje) - Mostar (czasami brzmienie kojarzące się z nazwą z całkiem innego pola semantycznego jest też dobrym narzędziem)
Słuchmed (aparaty słuchowe) - Meducho

"Apteka prywatna" - Prapteka, Propteka, Prypteka
Bud-Projekt (architektoniczne biura) - Projebud, Probud, Budekt
Kultres (armatura przemysłowa) - Kulres, Przemartura, Martura, Reskul, Rekul
Art-Tu (artystyczne agencje; Janusz Turek) - Artu, Tuart, Tart, Tartu

Janosik - biuro pośrednictwa turystycznego - (to największe wyzwanie, podjąć ryzyko wyjazdu do rejonu, w którym grasuje choć jeden Janosik, chyba że nie mamy nic do stracenia, ale wtedy nie stać byłoby nas na wyjazd) - Turbiur, Biurtur

Automation - [(automatyka, bramy) - (niby takie słowo w języku oryginalnym funkcjonuje, ale potocznie kojarzy się ze ślepym naśladowaniem modnych wzorców czyli nazw wziętych z j. obcego)] - Automato, Matotato
Bramker - (automatyka, bramy) - Bramer...
















niedziela, 10 stycznia 2010

Suzuki albo nic

Naprawa rzeczy

Od kiedy pojawiło się hasło reklamowe firmy Suzuki, które brzmi: Suzuki albo nic - wciąż nie mogę się uwolnić do negatywnych reakcji na jego widok. Przede wszystkim, pomijając wszystkie zalety pojazdów tej marki; kiedy otrzymuję taką wyraźną alternatywę - w pierwszym odruchu wybieram nic. Dlatego, że w świadomości tkwi myśl o dość sporej ilości opcji do wyboru. Po drugie bądź, co bądź ten pojazd z winy reklamy koduje się w pamięci niebezpiecznie blisko niczego, co z pewnością nie przydaje mu zalet (w myśl przysłowia na bezrybiu i rak ryba czy lepiej chodzić piechotą niż jeździć lichotą). Ponadto dość niebezpiecznie poddaje to hasło inteligencję odbiorcy w wątpliwość (tak jak inne - o ofercie nie dla idiotów - tutaj nie mam wyjścia, muszę skorzystać).
A przecież tkwi w nim duży potencjał na miarę skrzydlatych słów, które przy okazji uniezależnieniając się od swojego źródła, ciągną jednak za sobą o nim pamięć.
Rozwiązanie jest proste:
...albo Suzuki!
W ten sposób Suzuki staje się alternatywą dla każdego pojazdu niezależnie od jego klasy, a to oznacza naprawdę sporą konkurencję, ale i prestiż. Bo jak wiadomo chcielibyśmy jeździć Bugatti, ale nawet Fiat 126 p potrafi dać trochę radości. Tak więc marzenie każdego sprzedawcy, by potencjalni klienci zawsze zastanawiali się niezależnie od zamożności nad wyborem pomiędzy jego produktem, a produktami całej reszty świata tutaj ma szansę się spełnić.
Wybiegając myślą w przyszłość, można przewidzieć takie użycie zwrotu w sytuacji wydawałoby się bez trzeciego wyjścia - Iść do kina czy na basen. A może Suzuki?
Dobrej drogi! (Way of life - to hasło Suzuki jest bez zarzutu).